wtorek, 27 lutego 2007

Kolejny dzień w zielonym raju






























Dziś spędziliśmy bardzo pracowity dzień. Ale warto zacząć od tego że noc nie była bez przygód. Całą noc po naszym dachu tłukły się oposy. Ganiały sobie, wrzeszczały na siebie – jest taki moment że masz dość egzotyki i chcesz po prostu spać !!!
Ale mniejsza o to.
Na początek tak miło rozpoczętego dnia udaliśmy się do banku w celu założenia konta :) i w ten sposób zaistnieliśmy na australijskiej ziemi jako numerki ! założenie konta jest tu banalne jak wszędzie a pomógł nam tego dokonać typowo australijski obywatel – Hindus, który jako emigrant z Sydney przekonywał nas ze jest to jedno z lepszych miejsc do zamieszkania.
Z tą pogodna myślą wyruszyliśmy na spacer wokół CBD (Central Business District). Szukając South bank lagoon, czyli cudownej plaży w środku miasta. Gdzie są palmy, woda, piaseczek i kąpiący się ludzie. Ale zanim tam dotarliśmy spotykały nas po drodze kolejne niespodzianki przyrody. Na początek Łukasz prawie rozdeptał warana:) zdjęcia warana w załączeniu ;) wszędzie dookoła panoszą się tu Ibisy, są ona traktowane prawie tak jak nasze gołębie. 30 stopniowy upal też daje się we znaki, co Lukas czuje najlepiej - bo po całodziennym chodzeniu po słoneczku – teraz ma spalona skórę na głowie ;) mijając kolejne palmy, wypijając hektolitry wody dotarliśmy w końcu na lagunę :) a tu , ludziki kąpiące się w przyjemnie chłodnej wodzie, inni opalający się na piaseczku lub trawnikach – z przyjemnością dołączyliśmy do nich. Spędziliśmy tam dobra godzinkę. I wyruszyliśmy dalej. Kolejny park i ....kolejny waran. Dobrze że one raczej uciekają a nie gonią:) ponieważ był to ten sam park co ostatnio postanowiliśmy poszukać naszego śmietnikowego kolegi – oposa. Trochę dziwnie wyglądaliśmy zaglądając do każdego śmietnika po drodze ;) – no cóż może nas za to nie deportują !
Potem jeszcze szybkie zakupy i w drodze powrotnej do domu kolejna niespodzianka. Warto tu dodać ze w Australii nie ma zachodów słońca, ok. 18 słońce po prostu się chowa i jest ciemno. Warto tu dodać że dopiero od godziny 17 spacerowanie po mieście sprawia przyjemności wcześniej upal jest nie do zniesienia ! Kroczyliśmy tak wiec pewnie przez ulice i nagle wśród drzew hałas – opos który jak kot łaził po drzewie !












Jeszcze tylko kolacja na tarasie i tak nasz dzień sie zwykle kończy.












Taki zwykły dzień

Po wczorajszych niespodziankach przywiezionych wprost z Sunshine Cost dziś trochę zdychamy. Już wiem przynajmniej na przyszłość ze smarowanie całego ciała to podstawa plażowania tutaj.

Pierwsza niespodzianka z rana to: Polskie wiadomosci w telewizji !!! Po wlaczeniu telewizora okazalo sie ze pan, ktory mowi cos o lapowkach i sluzbie zdrowia posluguje sie czysta i wyrazna polszczyzna co brzmialo troche jak nie prawdziwe.... Dluzszy czas nie moglismy zrozumiec co i jak ale pozniej dowiedzielismy sie ze raz w tyg. w poniedzialek rano jest cos takiego jak "Kalejdoskop" z Polsatu - powtarzany z niedzieli wieczorem (czasu polskiego) Jak sie pozniej okazalo dobierany tam zestaw wiadomosci pokazuje Polske jako skorumpowane miejsce, gdzie kwitnie prywata i przestepstwo co z pewnoscia nie ma najlepszego wplywu na nasz wierunek w Australii. Na szczescie program jest nadawany w poniedzialek rano wiec nie ma z pewnoscia zbyt duzej ogladalnosci.

Ale żeby dzień nie był stracony udało nam się umówić z Kasia. Kasia mieszka w Brisbane od 3 lat, ma tutejszego męża i znalazła chwile żeby się z nami spotkać w wprowadzić nas w różnorakie zakamarki życia w Australii.
Na początek żebyśmy w ogóle wiedzieli o czym mówimy Kasia zabrała nas na taras widokowy na górze Cootha. Widok Brisbane o zmroku kiedy miasto rozświetlają miliony światełek jest niesamowity. Dopiero teraz zobaczyłam jak niewiarygodnie duże jest to miasto, szczególnie że „na dole” w ogóle się tego nie czuje. Niesamowite !














Po nacieszeniu się widokiem , udaliśmy się na ploteczki. Strasznie dużo praktycznych informacji było nam dane poznać. Kasia to prawdziwa skarbnica wiedzy plus jak się okazało fantastyczna dziewczyna:) dowiedzieliśmy się np. że czwartki to dzień zakupów bo wszystkie sklepy są otwarte dłużej ( normalnie zamykają je o 17), ze wtorki to dzień wywożenia śmieci, że prawo jazdy zdaje się tu zupełnie inaczej niż w Polsce i w ogóle Zulusi – jak na Australijczyków mówi Kasia – żyją zupełnie inaczej niż Europejczycy. Będziemy musieli się sporo nauczyć. Juz w najblizszych dniach czeka nas przeprawa w zwiazku z zaklaaniem konta bankowego oraz tlumaczenia prawa jazdy. Musimy sie rowniez zorientowac co i jak dokladnie z prawem jazdy Queensland gdyz posiadanie miejscowego ulatwia zycie w wielu sytuacjach. Jednak chyba pomimo tego ogromu nauki, który przed nami, jakos bez wiekszego stresu patrzymy w przyszlosc gdzie zawsze swieci slonce ;)

poniedziałek, 26 lutego 2007

Plaża

W ramach weekendowych rozrywek zostaliśmy przez Tanję i Thomasa zabrani na plaże :)
Taką prawdziwą z falami, białym piaskiem, surferami i dużą ilością australijskiego słońca.
Po jakiejś godzinie podróżowania dotarliśmy. Na plaże wchodzi się tak po prostu z ulicy nie tak jak u nas np. w Krynicy trzeba przejść pas lasu, ulicznych budek z piwem i pamiątkami. Tu wysiadasz z parkingu i jesteś. Plaża najbardziej zaskoczyła nas tym że prawie nie było na niej ludzi, na naszym odcinku ( jak się potem dowiedzieliśmy jednej z najbardziej popularnych plaż) było może 30 osób. Tak wiec każdy miał dla siebie tyle miejsca ile potrzebował.
My jak to my oczywiście od razu poszliśmy sprawdzić temperaturę oceanu, możecie nie wierzyć ale ocena jest jak zupa, tak ciepłego Bałtyku nigdy nie spotkałam, co plus biały piaseczek i wielkie fale robi wrażenie.

Nasi gospodarze kazali nam się bardzo dokładnie nasmarować kremami
przeciwsłonecznymi, my mięliśmy 30+, wodoodporny - nasmarowaliśmy się – jednak co przyszło nam potem poczuć na własnej skórze – tam gdzie zrobiliśmy to „po łebkach” wystąpiły normalne oparzenia słoneczne. Australijskie słońce jest dużo bardziej zjadliwe niż nasze polskie. Mamy nauczkę na przyszłość. Zawsze smaruj się odpowiednia ilością kremu i sparuj się wszędzie gdzie może dotrzeć słońce. Nowością dla nas jest to ze na plażach tutaj nikt nic nie sprzedaje, nie ma barów z piwem, jest cisza i spokój.
Po jakiś 3 godzinach leniuchowania mięliśmy już trochę dość słońca jak na pierwszy raz. Poszliśmy na zimne latte i pozwiedzać okolice. W malutkim parku przy plaży gdzie zrobiliśmy sobie mały piknik, jak zwykle mnóstwo ptaków i co dla nas Europejczyków ciągle egzotyczne – kolorowe stada papug, które są tu niemalże jak nasze gołębie:) cudo !
I tak zmęczeni słońcem udaliśmy się w drogę powrotna. A w domu Thomas przygotował już wcześniej obiecany obiad – stek z kangura. Jak już się wszystko ugotowało , zasiedliśmy na tarasie – wśród latających lisów ( czyli niewiarygodnej wielkości roślinożernych nietoperzy) – i zaczęliśmy kolacje. Cóż, jeśli chodzi o kangury na talerzu to nie staną się one moim ulubionym daniem. Smakuje trochę podobnie do królika, generalnie nie są złe w smaku tylko tak świadomości zjadania tak pięknego zwierzęcia jest dla mnie ciągle dziwna. Ja (czyli Lukas) muszę tu koniecznie wtrącić swoje 3 groze bo wg mnie kangur jest wysmienity i na prawde smakuje duzo inaczej niz krowa - smakuje po prostu jak dziczyzna (i to sie chwali)! - poza tym jest bardzo zdrowy bo zawiera bardzo mało tłuszczu i bardzo duzo białka. Australijczycy maja do tego inne podejście, dla nich kangury to po prostu szkodniki i każdy farmer ma prawo do nich strzelać. A jak już ustrzeli może zanieść do sklepu i sprzedać mięso – co kraj to obyczaj.

sobota, 24 lutego 2007

W końcu w domu, czyli Australia dzień 1


Po 8 godzinach lotu, tuż przed południem wylądowaliśmy. Jeszcze na pokładzie rozdano nam imigration cards. Mięliśmy zaznaczyć wszystko co posiadamy, ale co tak na prawdę można posiadać w 20 kg bagażu.... zrozumie tylko ten który kiedyś wybierał się tak daleko z tak niewielkim obciążeniem. Niespodzianką już na lotnisku było to ze nikt nie grzebał nam w rzeczach, zapytali grzecznie my odpowiedzieliśmy i tyle w 3 minuty było po wszystkim. Bardzo milo szczególnie po tym czego się nasłuchaliśmy jeszcze w Polsce.

Z lotniska taksóweczką udaliśmy się do Thomsa do domu, Thomas choć nieobecny dal nam możliwość zatrzymania się u niego. Wszystkie taksówki z Brisbane są pomarańczowe, jeżdżą po drugiej stronie ulicy i mają zamontowane kamery w środku. Miły Pan taksówkarz podwiózł nas pod dom i zostawił mówiąc „ zobaczycie spodoba się wam i nigdy stad nie wyjedziecie !” – no cóż przyjdzie się nam przekonać na własnej skórze. Słynna australijska wilgotność tez nie zwaliła nas z nóg jak myśleliśmy, ale to chyba akurat zasługa – chyba jedna z niewielu – Hong Kongu to tam było pierwsze starcie z wilgotności. Dzielnica w której żyjemy jest niezmiernie pagórkowatym terenem tak ze samochodziki staja pod niewiarygodnym kontem. Dom Thomasa jest w takim trochę babcinym stylu, który bardzo przypadł nam do gustu, jest dużo przestrzeni i przede wszystkim olbrzymi taras na tyłach domu, na którym tak naprawdę spędza się życie, tam się je, rozmawia, imprezuje, czyta książki. W Brisbane czas płynie inaczej , nie mowie tylko o różnicy czasu:) ale o tym ze ludzie żyją tu wolniej, są bardziej uśmiechnięci, pomocni, za oknem jest zielono jak w ogrodzie botanicznym i tak spokojnie, cisza aż boli w uszy. W domu nie mieszkamy zupełnie sami, mamy współlokatorów – gekony – malutkie, kolorowe pożyteczne zwierzątka które zjadają nasze insekty a ludzi boja się bardziej niż my ich :) dostały nawet imiona i tak sobie z nami mieszkają.






Ponieważ ciągle jesteśmy chorzy przez pierwsze 2 dni prawie nie ruszaliśmy się z domu, a w domu tez korzystaliśmy głównie z sypialni :(






Nasz pierwszy spacer został wymuszony – Łukasz złamał ząb – no i udaliśmy się do City. U asutralijskiego stomatologa zabieg odbywa sie w pozycji leżącej a na suficie jest telewizorek w którym mozna obejrzeć "Friends". Po krótkiej acz kosztownej wizycie u dentysty – 280 dol australijskich – poszliśmy pospacerować do tutejszego ogrodu botanicznego. I jak to w Australii za tego rodzaju rozrywki nikt nie oczekuje zapłaty. W ogrodzie poza kolorowymi papugami które wzbijały się tłumnie z koron drzew i z wrzaskiem przelatywały nad parkiem, spotkaliśmy oposa australijskiego ukrytego w koszu na śmieci. Opos zwany tez pałatką nic sobie z naszej obecności nie robił, poza tym ze był trochę zły ze budzimy go w środku drzemki. O cudownych palmach i wybuchającej wszędzie zieleni chyba nie musze wspominać :)






W Australii zaskoczyła nas jeszcze jedna rzecz – mianowicie krótkie trwające zaledwie minutkę aż ulewne deszcze, taki shower mamy przynajmniej raz dziennie, po czym jak tylko przestanie padać za 5 minut już nie widać żadnych oznak deszczu.






Zaskoczyła nas również australijska telewizja, jest tu 7 kanałów wszystkie za darmo, to znaczy utrzymują się z reklam ;) – jeśli ktoś w Polsce narzeka na reklamy niech sobie nawet nie próbuje wyobrazić australijskiej telewizji gdzie reklamy są co 15 minut. Natomiast wiadomości mówią zupełnie o niczym , ale czym tu mówić skoro nic się nie dzieje :) dlatego tez mówią o gwiazdach o tym kto z kim i dlaczego, o wypadkach samochodowych – ja żeby spokojnie przechodzić proces adaptacji - czytam polskie portale, tam zawsze cos się dzieje :)


Robi się późno reszta jutro. Jutro tez Thomas , który dziś właśnie wrócił zabiera nas na plaże :) wiec będzie o czym pisać



Buziaki






wtorek, 20 lutego 2007

Disneyland



Dzień naszego wyjazdu z Hong Kongu, postanowiliśmy sobie uprzyjemnić wizytą w mieście zabawek i postaci ze świata bajek. Disneyland okazał się być naprawdę cudownym miejscem. Miejscem gdzie przyszło nam odpocząć po 5 dniach w brudzie, kurzu i tłumie. Myślę że nie wymaga on wielu komentarzy wiec załączamy zdjęcia.

poniedziałek, 19 lutego 2007

Fajerwerki


Ponieważ jak już wspominaliśmy jest Nowy Rok, dziś przyszedł czas na fajerwerki :) Innych atrakcji nie było ponieważ choroba Moni zmusiła nas do zostania w hostelu. Po tym jak przespałam cały dzień zostały tylko nocne fajerwerki. I kolejne przemyślenie, Chińczycy tak bardzo chcą wszystkiego dużo ze nie zauważają że ludzie którzy tam mieszkają nie potrzebują aż tyle. W połowie fajerwerków tłum zaczął się rozchodzić trochę to smutne szczególnie ze rząd Hong Kongu wydal na te światełka jakiś dochód narodowy Etiopii....

Dziś tez podjęliśmy decyzje ze wyjeżdżamy stad dzień wcześniej. Tak wiec jutro już przywita nas Australia :)












Parę podsumowań dotyczących Hong Kongu:

  1. kozaki można nosić niezależnie od temperatury otoczenia
  2. nie ważne jak jesteś mały jeśli jest dużo podobnych do ciebie możesz zawładnąć światem
  3. nie ważne jak wysokie budujesz budynki możesz być samotnym
  4. im więcej ludzi tym większy smród
  5. im mniejsi ludzie tym wszystko musi być większe
  6. a najgorsze w Chinach jest to że jest tam tyle...Chińczyków ;)

Ocean Park

Kolejny dzień nie przyniósł niestety poprawy samopoczucia Moni :(

Jedynym co mogło uratować sytuacje była wizyta w Ocena park, coś co zawsze poprawia humor to zwierzęta ; ) niewiele myśląc , na prom i na druga stronę. I tu miało by prosto, jeden autobus i jesteśmy – niestety : ( to nie takie proste, okazało się ze gdzieś tam mamy się przesiąść żeby wsiać w cos innego co nas dowiezie dopiero na miejsce. Jak się okazuje oznakowanie w Hong Kongu nie jest proste i znalezienie naszego przystanku zajęło nam godzinę, w czasie której zwiedziliśmy chyba wszystkie możliwe ulice, uliczki i przystanki autobusowe. W końcu się jednak udało. Odczekaliśmy swoje w kolejce, jak przystało na grzecznych obywateli i po niespełna 20 minutach staliśmy przed bramą ocean parku. Chyba spodziewaliśmy się czegoś innego, może większej ilości zwierząt a mniejszej ludzi, ale cóż... zdjęcia powiedzą same za siebie, pokazu delfinów nie można pominąć :)















Po całym dniu spędzonym ze zwierzakami okazało się ze czas w którym trafiliśmy do Hong Kongu jest bardzo wyjątkowy a to przez fakt że właśnie dziś jest Nowy Rok – Rok Świni. Tak więc dziś przyszło nam udać się na paradę. I jak to na paradzie w Hong Kong– tłum ludzi!!! Już na godzinę przed rozpoczęciem trasę parady odstawili ludzie, tłumy ludzi. A my jak już się nastaliśmy w tym dzikim tłumnie jakąś godzinę zaczęliśmy poszukiwać miejsca gdzie by tu przysiąc i cos zjeść. I już prawie wprowadziliśmy plan w życie gdyby nie nieodparta chęć zobaczenia jednak tego widowiska. I tak z 30 minutowym opóźnieniem zaczęło się! Zdjęcia załączamy jak zwykle. Ale takie nasze prywatne odczucie dotyczące parady – czy Chińczycy muszą mieć wszystko THE BIGGEST ??!! jak budynki to najwyższe, jak ludzie – to najwięcej, jak parada – to najdłuższa. Ludzie dalibyście trochę na luz ...

W końcu dotarliśmy do jadłodajni, oczywiście amerykańskiej ;> a za nami kolejni i kolejni ludzie, na końcu ta nieszczęsna parada szła chyba pustymi ulicami.... no cóż bywa i tak.

niedziela, 18 lutego 2007

W poszukiwaniu „zaginionej” wyspy


Dziś kolejny dzień pod hasłem „my i hong kong”. Tym razem w poszukiwaniu miejsc bezwonnych postanowiliśmy zwiedzić wyspę Hong Kong.




Na wyspę można dostać się przynajmniej na 2 sposoby: metrem – pod wodą lub czymś w rodzaju tramwaju wodnego. Wybraliśmy drugą metodę i tym prostym sposobem za jedyne 2,20 Dolara Hong Kong od sztuki , promem Star Ferry w jedyne 9 minut byliśmy na suchym lądzie.




Wyspa zaskakuje, po pierwsze upchnięcie na tak małej powierzchni tylu gigantycznych wieżowców nie mieści się wręcz w głowie, po drugie dużo mniej tu ludzi co jak na Hong Kong nie jest rzeczą bez znaczenia. Aaaa no i oczywiście najważniejsza sprawa – przestało śmierdzieć chińskim żarciem !!!


Z mapą w ręku zaczęliśmy zwiedzanie.




Dla tych którzy nas znają nie będzie dziwne że nasze pierwsze kroki skierowaliśmy do tutejszego ogrodu botanicznego z wydzielonym małym zoo. Przyznam że wygląda to niesamowicie kiedy obok typowo industrialnego miasta aż roi się od zieleni. Parki wyrastają na każdym kroku, wszędzie gdzie jest chociaż mały kwadrat wolnej przestrzeni, podejrzewam że zbyt malej żeby wybudować wieżowiec , jest park, z palemkami, ławeczkami.... jak w bajceJ




Po tym jak już się nabiegaliśmy po parku postanowiliśmy skorzystać ze zdobyczy techniki i na najwyższy punkt Hong Kong Island wjechać specjalnie do tego przystosowany tramwajem. Tak dostaliśmy się na Peek , na którym jest taras widokowy, z którego przy dobrej pogodzie widać nawet okoliczne wyspy. Widok wręcz niesamowity ze tez tacy mali ludzie byli wstanie zbudować tak wysokie miasto.

sobota, 17 lutego 2007

Kolejny dzień w mieście hałasu


Dzisiejszy poranek zaskoczył na ponownie, nasz nieograniczonej fantazji recepcjonista, miał dla nas nową propozycje. Po tym jak raczył nas obudzić przyszło mu do głowy żeby znowu zmienić nam miejsce zamieszkania. I tym właśnie sposobem w ciągu ostatnich 2 dni przeprowadzaliśmy się 3 razy :) tym razem trafiło na pokój z dwuosobowym łóżkiem – iupi :)

I tak właśnie zupełnie bez planu , ale za to z wielkim odczuciem nadmiaru zapachów, wybraliśmy się w miasto. Z uwagi na fakt że Monia nie bardzo radziła sobie ze smrodem chińskiego jedzenia wypadało nam wybrać się na poranną kawę do najbardziej cywilizowanego miejsca w okolicy. Padło na Starbucks Coffe. Po spożyciu niewiarygodnej ilości latte, wyruszyliśmy dalej.


Szwędając się po mieście, dziś nazywanym miastem smrodu chińskiego żarcia, trafiliśmy na promenadę wzdłuż zatoki dzielącej Kowloon od wyspy Hong Kong. Mgła jak to mgla pozostała niezmieniona :)ale dziś udało nam się przyjemniej posiąść wiedzę skąd ta cholerna mgła się bierze.....a mianowicie: „air polution” !!! jakie to proste :)


Wędrując tak sobie, jak przystało na dziś, zupełnie bez celu, dotarliśmy do chińskiej alei sław. Coś tak z wyglądu przypominające aleję sław w Hollywood z tym że gwiazdy odrobinę inne :)Z tych które udało nam się rozpoznać byli: Jackie Chan, Sam Hui ( bez jajec – nie wiemy gdzie zgubił:)) oraz oczywiście nieśmiertelny Bruce Lee, który doczekał się nawet pomnika :), tak, tak też podziwiamy








Spacerując dalej po wielu poziomach tej części miasta utworzonych przez liczne przejścia pod i nadziemne dotarliśmy do przyjemnego, całkiem zielonego placu pomiędzy biurowcami, gdzie przypadkiem natrafiliśmy na zdjęcia do zapewne nisko budżetowego filmu chińskiego. Niezwykle ambitna scena (filmu), której byliśmy świadkami (my pośród tłumnie zgromadzonych chińskich gapiów) miała trwać tylko kilka sekund, w których jakaś szalona kobieta, uczepiona torby pewnego uciekającego pana, krzyczała w niebogłosy ciągniona po chodniku. Ciekawe czy kiedykolwiek będzie nam dane zobaczyć rezultat końcowy na ekranie (jeśli nie - to nie będzie to pewnie duża strata).








Unikając dalej wszelkich możliwych źródeł wątpliwych przyjemności zapachowych – Monia ciągle miała zamiar wypuścić pawia przy każdej lokalnej jadłodajni – znaleźliśmy dłuższą chwilę wytchnienia i relaksu w Ogrodach Kowloon, które zaskoczyły nas swoim odmiennym klimatem. Mnogość palm i drzew mandarynkowych oraz śpiew licznych ptaków kryjących się gdzieś w koronach drzew tworzyły niezwykle przyjemne wrażenia oderwania się od głośnej i pędzącej rzeczywistości ruchliwych ulic miasta. Co prawda ptaszarnia (Aviary) była całkowicie zamknięta ze względu na niedawno odkryte ślady ptasiej grypy, jednak zostało to zrekompensowane przez pływające żółwie, które licznie baraszkowały w stawie pod typowo chińskim domkiem po środku Ogrodów, kolorowe ryby w stawach mijanych po drodze oraz część rzeźbową i labiryntową parku która prowadziła do muzułmańsiego meczetu. Widok, który utkwił nam w pamięci to kilka grup starszych Panów grających zajadle zapewne w jakąś odmianę „Chińczyka” oraz wiele maksymalnie zrelaksowanych gości, którzy porozsadzani wygodnie w ławkach na terenie Ogrodów po prostu spali w najlepsze. (pewnie nie do pomyślenia w Warszawskich Łazienkach).








Hong Kong subway funkcjonuje bardzo sprawnie ... jak tylko człowiek połapie się co i jak. Mnóstwo rodzajów biletów na różne trasy i okresy ważności połączone ze specjalnymi ofertami rabatowymi dotyczącymi licznych atrakcji turystycznych (np. One day special offer for all lines and stops as far as Disneyland) wymagało trochę czasu aby wybrać to co było najwłaściwsze na daną chwilę – czyli bilet jednorazowy.


Wysiedliśmy w Mong Kok czyli najbardziej zatłoczonej dzielnicy tego zatłoczonego miasta. I tu zgodnie z tym po co tu przyjechaliśmy, wybraliśmy się na poszukiwania Birds Market. Ale jak wiadomo w Chinach a tym bardziej w Hong Kongu nic nie jest proste, a już na pewno nie szukanie ulicy bez posiadania mapy :)postanowiliśmy iść przed siebie. Tak tez trafiliśmy na najbardziej niewiarygodne zjawisko tego dnia. Prawdziwy Chiński targ, gdzie noga turysty jeszcze nie stanęła. Nie było tu już tłumaczeń na angielski ( które są w całym Hong Kongu), nie było ani jednej „białej” twarzy, był za to tłum , taki że stoi się w kolejce żeby isc, były cudowne kolory, warzywa których nie widzieliśmy wcześniej, owoce, ryby, kwiaty, ubrania i oczywiście niezliczone ilości Chińczyków. Teraz możemy się już z pewnością podpisać pod stwierdzeniem że Hong Kong jest najbardziej zaludnionym miejscem na ziemi !!! Przedzierając się przez targ, dotarliśmy do skrzyżowania gdzie zaciekle studiowaliśmy przewodnik, próbując się dowiedzieć w którą stronę dalej. I tu kolejny dobry duszek, zapytał czy nam nie pomóc i chyba tylko dzięki niemu trafiliśmy w końcu do celu. Ale nie tak od razu :) najpierw czekała nas podróż tutejszym, oczywiście dwu piętrowym autobusem :) i to że oni tu jeżdżą po drugiej stronie ulicy to wiedzieliśmy ale to że nie istnieją przepisy ruchu drogowego to jeszcze nie.

Udało nam się dotrzeć do ....Flowers Market. Tyle cudownych kolorów, kwiatów i zapachów – jakże ważnych dzisiejszego dnia , szczególnie dla Moni J- nie widzieliśmy nigdzie.

Gigantyczne targowisko gdzie można było kupić co tylko dusza zapragnie. Ale, ale gdzie nasz Ptasi Targ , hmm ?? Nie było tak daleko jak myśleliśmy, - później okazało się że był nad nami. – dotarliśmy do naszego celu. I tu kolejna niespodzianka, chyba większe wrażanie zrobiły na nas kwiaty, niż te biedne ptaszki stłoczone w małych klateczkach. Były oczywiście piękne kolorowe papugi, od tych maleńkich po wielkie Ary, ale największą miłością obdarzyliśmy Gwarka, z którym mieliśmy przyjemność wymienić „Hello” bo pozostałe słowa mówił tylko po ....chińsku :)








I tak już trochę zmęczeni, no może nie trochę :) zaczęliśmy poszukiwania miejsca do jedzenia innego niż lokalne. Mięliśmy do wyboru 3 amerykańskie błogosławieństwa globalizacji : Mc Donald’s, KFC i Pizza Hut, padło na to ostatnie. Po wyczekaniu jakiś 20 minut w kolejce – myślałby kto że to taka ekskluzywna restauracja :) - dostaliśmy upragnione papu.


Potem jeszcze spacerek przez pół , albo nawet ¾ Kowloon’u dotarliśmy do hostelu. Teraz sączymy kolejnego Heinekena i mimo iż jest 3:00 w nocy oczywiście jakoś ciągle nie chce nam się spać :)



Jeśli jeszcze dziś wyruszymy na nocną wyprawę po Hong Kongu damy znać.


16.02.2007, a właściwie 17:)