poniedziałek, 30 kwietnia 2007

Budki z prądem

Rozpoczynamy nową serie. Skąd pomysł ? już tłumacze.

W Australii niby wszystko jest normalne, prawie tak samo jak w Polsce no może palm trochę więcej. Kolejnym zjawiskiem, na które zwróciliśmy uwagę są owe budki z prądem – a tak na prawdę są to budki zwierające jakieś kabelki związane z sygnalizajcą świetlną na skrzyżowaniach - bo właśnie na skrzyżowaniach można je spotkać. Co takiego niby ciekawego w budkach ? A ciekawe jest to że każda jest inna, każda pomalowana, każda ma swój własny styl i charakter , czasem związany z miejscem przebywanie budki czasem nie.

Zatem prezentuje nasze budki.



























To dopiero początek serii ale już ogłaszam konkurs na waszą ulubioną budkę – piszcie komentarze, maile - jak wolicie, ale głosujcie. Zwycięska budka zostanie przetransportowana do Polski i stanie w przez Was wybranym miejscu. Do dzieła !

ps. Jak nie chcecie budki u siebie to i tak głosujcie coś się będzie przynajmniej działo.

Niniejszym ogłaszam pierwszy etap głosowania za otwarty !

Impreza w polskim stylu :)

Mijają kolejne dni na nowym lądzie, a co się z tym łączy „przychodzą” też nowi ludzie. Nasi nowi „polscy” znajomi, chyba już trochę bardziej australijscy niż polscy ale wciąż...Kinga, Paweł i mały Zak. W Australii są już dość długo, no może poza Zakiem który ma niespełna 2 latka :) Jego rodzice natomiast zdążyli już poznać klimat Australii.

W końcu udało nam się w zgrać i poznać, i tak po polsku poimprezować.

Było wesoło, winko, piwko, whisky – czyli co kto lubi, a im więcej procentów we krwi tym weselej. Były tańce, do polskich hitów sprzed lat, był też nieśmiertelny Elvis... oh działo się. Impreza trwała do białego rana – no prawie białego – ostatni jej uczestnicy poszli spać o 4 rano !

To niesamowite uczucie znowu tak po postu gadać, bawić się i pić do białego rana.

Zdaje się że tego nam tu trochę brakowało.

Jedno o czym nie możemy powiedzieć ,że nam brakowało to stan naszych główek następnego ranka :) oj !

Ale było warto ! super ludzie , super impreza !

piątek, 20 kwietnia 2007

North Stradbroke Island


6:40 niedzielny poranek – pobudka. Powodu – bardzo prosty – jedziemy na wsypę.

Dzień wcześniej na drodze negocjacji ustaliliśmy że prom o 9:00 będzie najlepszym rozwiązaniem ( był też taki o 7:00 a.m., ale na tego nikt jakoś nie głosował :)).

Oczy prawie nam się zamykają kiedy mniemy przez miasto. Dotarliśmy. Czekamy na nasz prom, a razem z nami coraz większa grupa samochodów, niektóre wyglądają jakby ich właściciele przeprowadzali się na zawsze na tę wyspę. Przejazd promem, a w sumie przepływ - to niestety nie zbyt tani sposób transportu, bo niecałe 40 minut kosztuje 120 AUD !!!







Na promie oczywiście można się posilić, napić i poobserwować ocean za oknem.







Zgodnie z wielokrotnie przytaczaną już tradycją, na wyspą chmury, kiedy wyszliśmy na górny pokład robić zdjęcia zaczęło kropić.








Nie robiąc nic sobie z deszczu, ruszyliśmy na podój wyspy. Na początek Amity Point, niestety nie trafiamy chyba w najlepszym momencie bo nic się tu nie dzieje, zrobiliśmy oczywiście parę zdjęć kutrom zakotwiczonym dookoła, w śród spokojnych wód zatoki Moreton Bay.



















Szybka zmiana kierowcy (kobieta za kierownicą !!:)) i mkniemy dalej. Tym razem docieramy na Point Lookout. Tak naprawdę to chyba zupełnie przypadkiem przechadzamy się szlakiem gdzie ocean spotyka się ze skalistym wybrzeżem. Przypadkiem, bo zatrzymujemy się tu na chwile, po czym napotkana osoba, zachęca żebyśmy poszli kawałek dalej bo tuż za zakrętem można zobaczyć rekiny. I tak poszliśmy za zakręt , potem następny, następny aż obeszliśmy całą trasę. Po drodze udało nam się obejrzeć skaczące stadka delfinów, rekiny, płaszczki – a to wszystko zatopione w cudownie szafirowej wodzie. Czy było warto zobaczcie sami...

















































Po cudownym spacerze - i wypstrykanych setkach fotek – czas na szybki obiadek i dalej w drogę .

Tym razem trochę bardziej w głąb wyspy, chcemy zobaczyć 2 słodkowodne jeziora. Pierwsze „Brown Lake” zaskakuje nas bialutkim piaskiem, przejrzystą wodą ( rzeczywiście z takim brązowawym odcieniem) i zupełnym brakiem ludzi. Nie możemy się nie skusić na małe lenistwo, my z Lukasem leżymy na piasku i zupełnie nie chce nam się stad ruszać. Ale góre nad naszym lenistwem bierze chęć zobaczenia drugiego jeziora „Blue Lake” co daje szanse przypuszczać że woda będzie szafirowa – kusi kąpielą. Znowu do auta i na poszukiwania. Kiedy już docieramy na parking z którego można wyruszyć w stronę jeziora pieszo lub trasa dla samochodów z napędem na 4 koła. My napęd mamy na 2 nogi więc szykuje się piesza wycieczka długości 5 km ( w dwie strony). Zabieramy cały nasz ekwipunek do kąpieli i w drogę. Las którym idziemy jest kolejna już 3 odmianą australijskiego lasu, ten dla odmiany wyglądał trochę jak polski las latem, jest jasno zielony, dużo w nim światła, różnice oczywiście są – dziwnie gadające ptaki i Green Boy’e :) teraz przyszedł czas na krótką historie o Green Boy’ach. Są to roślinki, które rosną w skupiskach i są przez nas często spotykane. Anetta zapamiętała część nazwy, że są to coś tam Boy’e, wspólnie wymyśliłyśmy początek i mamy naszą pierwszą roślinkę w Australii :) Green Boy’e w załączeniu.









W końcu udało nam się dostrzec jezioro, jeszcze w oddali ale już kusi błękitną wodą. Idziemy, idziemy, niesiemy cały ten ekwipunek kąpielowy, a jezioro się na nas wypina i .... nie udostępnia swoich wód do kąpieli. Z nosami na kwintę wracamy do auta. Kolejny punkt ocean- już wszystkim chce się kąpieli.

Wracamy wiec na Point Lookout, na plaże. Co może zaskoczyć na plaży – to, że nikt się nie kąpie w oceanie. Powód bardzo prosty i dla uważnych czytelników oczywisty – rekiny. W tym miejscu nie ma siatek na rekiny, wiec pływają tu zupełnie swobodnie. Na plaży która wybraliśmy na odpoczynek utworzyło się cos w rodzaju jeziorka z wód oceanu, kiedy to kilka większych fal przelewa się przez plaże i zostaje tworząc cieplutkie bajorko słonej wody. Korzystając z chwil lenistwa poszliśmy z Lukasem na spacer do końca naszej plaży, - koniec rozumiem jako skały które wyrastają w pewnym miejscu i blokują swobodny dostęp do dalszej części piasku - na końcu plaży było rozstawione stanowisko ratowników i wyznaczone miejsce do kąpieli , było to jakieś max 10 metrów, wiec my szybko nura do oceanu. Niewiarygodne jest to jak ciepły jest ocean. Po pół godzinie skakania po falach wróciliśmy oglądać zachód słońca.

Jeszcze tylko godzinka i promem na ląd i do domu.

Cudowna niedziela, mam wrażenie, że nie udało nam się zobaczyć wszystkiego bo zwiedziliśmy głównie północną część wsypy, a jeszcze 37 km plaży gdzie można obserwować wieloryby, no i cała południowa część wyspy, jeszcze możliwość przejechania się po plaży terenowym samochodem – jeszcze tyle zostało na później...