piątek, 31 sierpnia 2007

Dzień 9, czyli ulewa w Brisbane.

Już kończą sie nasze wakacje, przez co poranek tej ostatniej niedzieli spędziliśmy leniwie, oglądając kreskówkę, jedząc pyszne śniadanko przyniesione do łóżka... Wszystko dobre niestety kiedyś sie kończy.



Wyjeżdżając z naszego motelu w Biloela niebo było zasnute chmurami choć deszczu jeszcze nie było. Jednak już kilka kilometrów dalej zaczęło delikatnie kropić.Potem coraz mocnej, w końcu zaczeło padać na dobre, a na ostanim odcinku naszej wycieczki lało juz na całego.

Krótką przerwę w ulewie spędziliśmy na szybkim postoju w Carnarvon National Park. Widoki dookoła nas były zapierające dech w piersiach, wielkie masywy skalne poukładane dookoła. Teraz był czas tylko na szybką sesję zdjęciową z punktu widokowego, ale w planach jest głębsza eksploracja parku.











































Jadąc dalej natknęliśmy sie na Wielką Pomarańcze.

Jeszcze tylko ostatni przystanek przed zakończeniem naszej podróży.






Zahaczyliśmy o miasteczko Kingaroy, które jest stolicą orzeszków ziemnych. W strugach deszczu mijaliśmy tabliczki o 6 poziomie wodnych restrykcji. Dotarliśmy do orzeszkowego Vana, gdzie wybór orzeszkowych smaków był olbrzymi. My wyszliśmy z paczkami orzeszków o smakach: suszonych pomidorów, chilii i cytryny, czosnku oraz barbeque. Lukas jako miłośnik orzeszków wszelkiej maści dorzucił jeszcze do tego zestawu 2 kg opakowanie zwykłych fistaszków i mogliśmy jechać dalej.

W strugach ulewnego deszczu dotarliśmy do Brisbane, takiego deszczu jeszcze nie widzieliśmy, do kiedy tu mieszkamy. Mało tego, lało tak jeszcze kolejny tydzień, oddalając tym samym wprowadzenie poziomu 6 restrykcji wodnych na terenie Brisbane.

Tak kończą się nasze 9 dniowe wakacje.

Ale już całkiem niedługo wyruszamy na kolejne, znacznie krótsze, bo tylko weekendowe i w zupełnie innym kierunku.

czwartek, 30 sierpnia 2007

Dzień 8, czyli długa droga do domu



Pobudka, zaraz potem przywieziona z domu fasolka po bretońska na śniadanie:) Po oryginalnym śniadanku ruszamy w trasę, mamy niezłe opóźnienie więc wiemy że już do domu więcej będzie drogi niż atrakcji.

Na trasie wyjazdowej z Bowen znajduje sie punkt informacyjny a zaraz obok niego Wielkie Mango – w końcu jesteśmy w krainie mango, co dało o sobie znać już wcześniej, było wino z mango, lody z mango, mus z mango, mango z mango ...

Dojeżdżając do punktu widokowego droga prowadzi przy samym oceanie więc na brak ślicznych widoków nie możemy narzekać, no może gdyby pogoda była trochę lepsza, ale z siłami natury sie nie dyskutuje, a deszczyk w Queensland potrzebny. Czas na sesje przy wielkim owocu i dalej na autostradę. Tuż za rogiem udało nam sie przyuważyć kolejny dom ciągnący auto, i nawet w pośpiechu zrobić mu zdjęcie.

Patrząc w mapę, wiemy że do domu zostało nam jakieś 1200 km ale co to dla nas, decydujemy sie na zjazd z A1 żeby choć trochę wjechać w głąb naszego pięknego stanu. Pierwszą miejscowością na trasie jest maleńkie Mount Morgan, prześlicznie położone miasteczko, które powstało w czasach gorączki złota i dzis daleko mu do dawnej świetności. Jednak dzięki swojemu położeniu i bliskiej odległości do zwrotnika jakoś sobie radzi. Pierwszy przystanek w Mount Morgan przypadł na zabytkową stację kolejową, mieszczącą sie w uroczym budynku. Kolej którą tu poprowadzono zwana jest „koleją zębatą” a to przez dodatkową szynę biegnącą przez środek toru, która zaopatrzona w koła zębate, umożliwiała hamowanie i przejeżdżanie wagoników w tym górzystym terenie. Brakowało tylko Panów w melonikach i Pań w bufiastych sukniach z czasów gorączki złota. Miasteczko to leży na rzeką Dee, hmm , to znaczy tak jest napisane na mapach i w przewodnikach obecnie rzeki brak, może w porze deszczowej wróci. Ale kolejny wiszący most udało nam sie odwiedzić. Uwielbiamy wiszące mosty od czasów naszej pierwszej wspólnej wycieczki w Bieszczady jakieś 7 lat temu, kiedy to znaleźliśmy pierwszy taki most. Pod mostem w Mount Morgan oryginalnie płynie rzeka, wiec proszę wysilić wyobraźnie:)

Eksplorując Mount Morgan udało nam sie zagubioną wodę znaleźć, schowała sie skubana za tamą, która została zbudowana na obrzeżach miasta. Pogoda nie zachęcała jednak do spacerów, wiało, siąpił deszczyk, wiec ruszyliśmy dalej w drogę.

Jak już wspominałam dziś noc bez namiotu, za to w przydrożnym moteliku. Countryman Motel przywitał nas miłą obsługą, czystą pościelą, ciepłym pokoikiem i wszystkim czego potrzebowaliśmy. Mało tego nawet śniadanie mogliśmy dostać do łóżka :)To ostania nasza noc na trasie. Jutro niestety już będziemy nocować we własnym łóżeczku.

środa, 29 sierpnia 2007

Dzień 7, czyli niesamowite miejsca...



Poranek po tak niesamowitej nocy był dla nas wybawieniem. Koszmarne sny, niesamowita ulewa, wszystko to razem powodowało w nas pewien rodzaj wewnętrznego niepokoju, już wiedzieliśmy, że to miejsce ma dziwną energie, teraz przyszedł czas żeby poznać jego historie.

Zwijając nasz mokry namiot poznaliśmy się bliżej z naszymi sąsiadami. Była to para uroczych emerytów z Victorii, którzy co roku do maja do października podróżują swoim autobusem po Queensland. W owym autobusie mają cały dom, z telewizorem, zlewozmywakiem, kuchenką mikrofalową i wszystkim co im w ciągu tych co rocznych wakacji może się przydać. Ci starsi państwo zaskoczyli nas, co najmniej kilkoma rzeczami, po pierwsze faktem, że podróżują, jakoś nie mogę sobie wyobrazić polskich emerytów na takich wakacjach, pewnie że jest to kwestia wysokości emerytury ale chyba nie tylko, wydaje mi się że trzeba też chcieć, a to w życiu liczy się najbardziej. Dzięki tej przemiłej dwójce staruszków bardzo pozytywnie zakręconych, uznaliśmy, że na „starość” kupujemy sobie autobus i wyruszamy w nieznane.



Ale wracając do naszego tajemniczego Paronella Park.

Pierwsza wycieczka wyruszała o 9:30 wiec mięliśmy jeszcze chwile na poranna kawkę w barku, kawka była przepyszna, jakby z domieszka czarów:) sącząc kawkę, na tarasie wpatrywaliśmy się w kołyszące się złowieszczo olbrzymie drzewa nad nami.

Przyszedł czas na wycieczkę, każdemu z naszej małej grupy wręczono parasolkę w dłoń – pokaźna ich liczna dawała nam tylko potwierdzenie tego, że dość rzadko tu nie pada !

Historia tego przedziwnego miejsca jest równie niesamowita jak samo miejsce. Wszystko zaczęło się w 1913 roku, kiedy to Jose Paronella przypłynął do Australii z Hiszpanii z wielkimi marzeniami i zupełnie bez pieniędzy. W Hiszpanii pozostawiając swoją narzeczoną- Matyldę z obietnica powrotu do niej jak tylko dorobi się majątku. Matylda miała czekać na swojego ukochanego. W tym czasie Jose znalazł sposób na „dorobienie się” w Australii, sposób prosty ale bardzo skuteczny. Jose kupował farmy trzciny cukrowej, restaurował je, ulepszał i ze znacznym zyskiem sprzedawał. Pracował tak 11 lat ! Dorobił się na tym fortuny ( zapominając na tą chwilę o płaceniu podatków). Udało mu się również za śmieszne pieniądze kupić posiadłość wielkości 13 akrów, na której miesił się urokliwy wodospad. Z zarobioną fortuną i zakupioną ziemią udał się po swoją narzeczoną do Hiszpanii. Gdy tam dotarł okazało się ze Matylda nie dotrzymała danego słowa i wyszła już za mąż za innego kandydata. Jose nie rozpaczając długo i chyba równie szybko myśląc, postanawia za żonę wziąć młodszą siostrę Matyldy – Margarite i razem z nią wrócić do Australii. Jose miał w głowie cały plan tego jak chce żeby jego posiadłość wyglądała. Na początek wybudował on 47-stopniowe schody, aby móc nosić materiał potrzebny do budowy między dwoma poziomami terenu. I tak zaczął budować pierwszy maleńki domek z kamienia dla siebie i swojej żony. A że sprawny z niego był budowniczy po kilku miesiącach para zamieszkała w nowym domu, spędzając tam pierwsze wspólne świetna Bożego Narodzenia. Marzeniem Jose było wybudować kataloński zamek na swojej posiadłości. Tak też się stało, marzenia Jose zaczęły się spełniać, potem dobudował jeszcze salę balową, kort tenisowy, fontannę, miejsce piknikowe, basen a nawet kino – oczywiście nie robił tego tylko dla siebie. Żeby jego marzenia mogły się spełnić do końca, Jose chciał żeby do jego posiadłości przyjeżdżali ludzie i tam biesiadowali, tańczyli, bawili się. Szybko zaczęło się tak dziać. Do Paronella Park przyjeżdżali ludzie, było głośno, gwarno a Jose był szczęśliwy.

Wszystko wyglądało pięknie i przynosiło Jose szczęście, aż do roku 1946 kiedy to na park przyszła pierwsza powódź niszcząc cały dobytek i prace jaką Jose z żoną włożyli w to miejsce (do dziś na schodach zwieszone są tabliczki pokazujące poziom wody w trakcie tej powodzi). Straty były druzgocące, w takiej sytuacji większość ludzi chyba przeniosłaby się na inne tereny tam zaczynając od nowa. Ale Jose miał marzenia i żadna powódź go nie przestraszy. Powoli odbudowywał park. Niestety przyszedł kres jego dni i w 1948 rok zmarł zostawiając Margarite i 2 dzieci. Próbowali oni całymi swoimi siłami doprowadzić park do świetności sprzed powodzi. Wtedy tez okazało się że materiały, których użył Jose do budowy nie są najbardziej trwałe i piasek którego używał zaczął wykruszać się ze ścian , przez co budynki zaczęły popadać w ruinę. Kilka lat później zmarła tez żona Jose, a park przeszedł w ręce jego syna Joego i żony. Ci mieli zająć się marzeniem ojca. Kolejna powódź nawiedza park w 1967 roku. Kolejna próba ratowania parku. Niestety Joe nie długo zajmował sie parkiem, w wieku 35 lat umiera, a park zostaje sprzedany. Dwa lata później na sali balowej w trakcie jednego z wesel wybucha pożar, niszcząc wszystko na swojej drodze i wyganiając tym samym ostatnich gości. Kolejna prośba odbudowy nie jest już tak udana jak poprzednia, nie wszystkie sale, miejsca zostają przywrócone, ale posiadłość ponownie staje na nogi. Niestety w 1986 roku cyklon przechodzący nad terenem ponownie podaje park testowi. W 1993 roku park kupują obecni jego właściciele, niewiele zmieniając na jego terenie, a raczej starając się zachować to, co z niego zostało. To niestety nie koniec dziwnych zjawisk w tym miejscu w 1994 a potem 1996 przez park przychodzą kolejne powodzie.








Park ponownie przyciąga ludzi tym razem w trochę innym celu, ale jednak. Można by pomyśleć, że marzenie Jose jednak się spełniło...

Jest to miejsce magiczne, tajemnicze i naprawdę przepiękne, ale jednocześnie tak strasznie smutne. Tyle ludzkiej pracy, marzeń, łez wchłonęła już ta ziemia... My doszliśmy do wniosku, że to kwestia tego miejsca, ten Park chce być pozostawiony sam sobie, dlatego przegania kolejnych właścicieli. Przechadzając się po alejkach tego, co zostało z parku do chwili obecnej czuje się pewnego rodzaju niepokój gdzieś głęboko wewnątrz. Mogliśmy tylko podpisach się pod zdaniem, jakie przeczytaliśmy o tym miejscu na samym początku „ Paronella Park jest miejscem, którego nie da się nazwać, ale jeśli raz tu przyjedziesz wyjedziesz innym człowiekiem...”.

Chyba oboje odetchnęliśmy z ulga, kiedy nasz spacer się dobiegł końca. Wizytę w tym przedziwnym miejscu zakończył pokaz tańców grupy Aborygenów. Było to miłe i ciekawe zakończenie zwiedzania tego niesamowitego i trochę przerażającego miejsca.

Opuszczaliśmy je z pewnym poczuciem ulgi, i nie zrozumcie mnie źle, to by piękne miejsce, ale jakby grożące niewidocznym palcem gdzieś za naszymi głowami.








Ruszyliśmy w drogę, i żeby uciec myślami w innym kierunku, postanowiliśmy odwiedzić miejsce, którego Lukas szukał od początku naszej wyprawy – plaże, na której rosną palmy:) Pozostało przejechać nam tylko przez tereny potężnie panującego tu, znanego już nam ptaka Cassowary ( kazuar hełmiasty), kolejne znaki drogowe coraz bardziej nas rozbrajały...











Plaża w Mission Beach, spełniła wszelkie nasze oczekiwania.
Były palmy na plaży, był bialutki piaseczek, słoneczko nawet wyszło. Miejsce zupełnie jak z bajki. Śliczne, spokojne, urokliwe, takie jak chcieliśmy na ten przystanek.








Do drodze udało nam się jeszcze zrobić krótką przerwę na wdrapanie się na przepiękny punkt widokowy.

Tę noc mięliśmy ponownie spędzać w dziwnym miejscu. Tym razem padło na wietrzne pole namiotowe tuż za Bowen. Wiaterek dobrze nam zrobił, w krótką chwilę wysuszył nasz namiot :)

Tego wieczora podjedliśmy decyzję, że ostatnią naszą noc tej wyprawy spędzimy śpiąc w łóżeczku:) dając sobie jednocześnie dzień wakacji od zestawu czynności wieczornych.

wtorek, 28 sierpnia 2007

Dzień 6, czyli podniebny spacer.

Poranek okazał się być dla nas kompletnym zaskoczeniem. Po wyjściu z namiotu naszym oczom ukazał się krajobraz niezwykły, dookoła nas niesamowite góry otoczone lekką warstwą chmurek.










Widok był piękny, tylko trochę szkoda, że akurat dziś musiała się nam przytrafić taka pogoda. Dziś w planach mięliśmy podniebną wycieczkę i liczyliśmy na dobrą widoczność.

O 9 rano byliśmy już wpakowani w wagonik podniebnej kolejki. Skyrail bo o niej mowa, to chyba jedyna taka kolejka na świecie. Jej unikalność wiąże się z faktem, iż jej trasa biegnie nad niesamowity lasem tropikalnym. Cała kolejka rozpięta jest na długości 7,5 km , po drodze ma kilka przystanków, gdzie można zrobić sobie spacer wśród gigantycznych drzew. Dopiero w tym miejscu zobaczyliśmy, co to jest naprawdę las deszczowy, wszystkie pozostałe lasy, które widzieliśmy do tej pory przy tym kolosie wydają się być raczej szkółką drzewek niż lasem. Las był tak gęsty i wysoki, że przez cała trasę naszej wycieczki nie udało nam się nawet raz zobaczyć korzeni tych drzew, czy chociaż małego prześwitu ziemi.




Niestety jak przystało na las deszczowy, deszcz pojawił się również. Jeden z odcinków naszej kolejki przejechaliśmy we mgle i deszczu – było to o tyle ciekawe doświadczenie, że z góry można było odnieść wrażenie, że jesteśmy sami w chmurach.














Kolejny przystanek przyniósł nam prześliczny wodospad Barron Falls.
Oczywiście nie omieszkaliśmy zrobić mu tysiąca zdjęć:) Nieopodal wodospadu spotkaliśmy również małego zielonego przyjaciela. Im bliżej końca nasze podniebnej wycieczki tym pogoda robiła się coraz lepsza.









W Kurandzie, czyli miejscu docelowym, przywitało nas już śliczne słońce. Kuranda to maleńkie miasteczko otoczone lasem tropikalnym, zamieszkuje je tylko 650 osób i znaczną ich cześć stanowią Aborygeni. Na co dzień Kuranad żyje oczywiście z turystów, którzy przybywają tu albo za pomocą podniebnych wagoników – Skyrail albo zabytkową kolejką. My ową zabytkową kolejką mieliśmy wracać do Cairns.

Do tego czasu mięliśmy dobrych kilka godzin na zwiedzanie miasteczka i wszelkich jego atrakcji. Odwiedziliśmy Aborygeńską galerię, w której niektóre obrazy ceny maiły niesamowite, i dochodziły do 10 tys. AUD! Trochę pokręciliśmy się po samym miasteczku, nie daliśmy się skusić na sztandarowe atrakcje tego miejsca, czyli różne rodzaje parków dla zwierząt, jak następuje: koala park, park motyli, park zwierząt jadowitych, kopytnych, każdy za opłata 15 AUD. My wybraliśmy się na łono natury, i przespacerowaliśmy się uroczym szlakiem dookoła Kurandy. Nadchodził czas odjazdu naszego pociągu.





























Szybko odnaleźliśmy nasz wagon i w drogę. Cały pociąg trzeszczał niemiłosiernie. Wagony, którymi jechaliśmy były rzeczywiście wiekowe, dlatego trochę raziły nas ekrany ciekłokrystaliczne umieszczone nad oknami czy dystrybutor wody w każdym wagonie:) Przejazd kolejką zabierał 1,5 godz.








A trasa wiła się w przepięknych miejscach. Jechaliśmy nad niejedną przepaścią, pod wodospadem, zaliczyliśmy kila tuneli, ale jak przystało na fakt jechania koleją po jakimś czasie stukot kółek zaczął kołysać nas do snu, tylko siła woli utrzymała nas w stanie średnio wybudzonym, ale walka była ciężka.

Tym sposobem, gdy dotarliśmy z powrotem do Cairns, była godzina 16. W punkcie informacyjnych zjawiliśmy się tuż przed 17, spotkaliśmy tam dziewczę, którą gdyby nie nasze resztki dobrego wychowania, wystawilibyśmy chętnie za drzwi. Dziewczyna, szczerze była zdziwiona że ktoś śmie zakłócać jej spokój i przychodzić do tego miejsca po informacje! Jeszcze mniej okazała się pomocna w zakresie samych informacji, poza szczątkowymi danymi o Cairns nie wiedziała nic! My ją uświadamialiśmy, jakie miasta i okoliczne atrakcje nas otaczają.

Nie załatwiając nic, zostaliśmy zdani tylko na siebie. Jedyną informacje, którą udało nam się uzyskać, od osoby, która prowadziła recepcje w okolicach Undnary, gdzie znajdują się olbrzymie tuby z zastygłej lawy, był fakt, że tymi drogami nie powinniśmy jeździć w nocy. A to, dlatego że, mimo iż na mapie droga wygląda normalnie w rzeczywistości jest to jeden pasek w obie strony, co w przypadku spotkania z pociągiem drogowym oznacza gwałtowny zjazd na pobocze! o kangurach i innych nie będę wspominać. To był ten moment naszej wyprawy, w którym podjęliśmy decyzje o zmianie trasy powrotu. I po krótkiej acz burzliwej dyskusji, oraz jednym szybkim telefonie uznaliśmy, że wracamy drogą, którą tu przybyliśmy i nocujemy dziś w przedziwnym miejscu zwanym Paronella Park. Miejscu, które ciężko zdefiniować, o którym dowiedzieliśmy się zupełnie przypadkiem, a które chciało nas na tą noc przyjąć. Z nielicznych ulotek informacyjnych dowiedzieliśmy się, że w Paronella Park jest również jakaś nocna wycieczką, po podświetlonym parku. Jednak stłuczka na wyjedzie z Cairns (oczywiście nie braliśmy w niej czynnego udziału !) i ulewny deszcz, kazały nam się nie spieszyć. Wyszliśmy też po drodze z założenia, że to są WAKACJE, więc nic nam humoru nie popsuje a Park zobaczymy rano. Do Paronella Park dotarliśmy przez 19, na 15 minut przed końcem owej nocnej wycieczki. Po szybkim dokonaniu formalności, Pani, którą tam spotkaliśmy wykonała jeden telefon wręczyła nam w dłonie latarki i kazała biec oglądać nocne show. Wtedy jeszcze zupełnie nic nie wiedzieliśmy o tym miejscu, ale to, co zobaczyliśmy było śliczne. Na początek pięknie podświetlone ruiny jakiegoś zamku, chwilę później niesamowity wodospad. To miejsce miało swój tajemniczy charakter i klimat. Zaraz po nocnej wyprawie, pojechaliśmy szukać wyznaczonego nam miejsca biwakowego. Wtedy tez rozpadało się na dobre. Lało tak i lało, a my czekaliśmy na moment, w którym może odrobinę przestanie. Taki moment nastał, był on niezmiernie krótki, ale codzienne rozkładanie namiotu zrobiło swoje, i dzięki temu nasz dom stanął w kilka sekund. Nawet nasi mili sąsiedzi byli pod wrażeniem, że można tak szybko. Chwile później znowu lało na całego. Kiedy zupełnie przemoczeni zaczęliśmy robić kolacje, uznaliśmy zgodnym chórem że trzeba by jakieś winko dla wewnętrznego rozgrzania wypić. Podało na niesamowite wino z mango. Po szybkiej kolacji w strugach deszczu udaliśmy się na spoczynek. A że miejsce naszego namiotowania położone była na niewielkim spadku, postanowiliśmy spać głowami w stronę wyjścia a nie odwrotnie, jak co dzień. Była to najdziwniejsza noc w naszym życiu. Okazało się już rano, że żadne z nas się nie wyspało a oboje byliśmy nękani przez nocne koszmary. Ja pół nocy spędziłam na słuchaniu tego cholernego deszczu walącego w tropik, snując już w głownie wersie o tym jak to możne nas zaraz zatopić, jak drzewa groźnie nad nami szumiące może się na nasz namiot powalić i co wtedy należy zrobić. Lukas natomiast pod wpływem wina z mango, zakupionego w Murdering Point śnił noce historie o mordowanych rozbitkach. Ranek przywitał nas już bez deszczu, ale wiedzieliśmy, że to miejsce jest przedziwne, i że kryje w sobie jakieś tajemnice….Niektóre z nich udało nam się poznać……