poniedziałek, 26 listopada 2007

Nic się nie dzieje…

Ostatnimi czasy jakoś tak dziwnie się układa, że po upalnych tygodniach przychodzą chłodne i deszczowe weekendy.

Nie bacząc na tę zasadę wsadziliśmy młodego kierowcę na kółko obierając za cel podróży spokojne plaże sunshine coast.

Odrobinę tylko myląc zjazdy wylądowaliśmy na plaży w miejscowości, której zupełnie nie znamy i której nazwa nic i tak by wam nie powiedziała. A nawet jeśli by wam miała powiedzieć to my jej ( owej nazwy) niestety nie znamy:)

W trakcie spaceru wzdłuż brzegu udało nam się przechodzić – w sensie dość dosłownym – różne rodzaje pogody. Od palącego słońca, przez chłodny wiatr, aż po goniącą z nad wody burze. Przed burzą ostatecznie udało nam się uciec, za to Rolka miała okazję na darmowy prysznic.

Był to spokojny dzień bez specjalnych fajerwerków wiec zapraszamy przejdzie się z nami … na razie zdjęciowo. A każdego kto nas osobiście odwiedzi zabierzemy na podobny spacer :)









wejście do portu















ptaki












puste plaże















niesamowite formy














robi sie ciemno, czas zmykać, bo
















idzie burza....

środa, 14 listopada 2007

Ptasie opowieści


Z przyjemnością przedstawiam nowego mieszkańca.









Kukabura Chichotliwa się mieszkaniec nazywa. Zjawił się równie niespodziewanie co wszyscy jego poprzednicy i równie niespodziewanie się wyprowadził.











Zdaje się, że wpadł głównie skorzystać z basenu w to upalne popołudnie, no i może pochichrać się chwilę zaraz po kąpieli, z czego wnioskuje, że raczej się podobało.






Kukabura Chichotliwa to największy zimorodek jak już kiedyś wspomniałam. Ale dopiero dzisiejszy kontakt z osobnikiem na tak zwane wyciagnięcie ręki pozwolił mi ocenić ową wielkość zimorodkową. Wszystko wskazuje na to że to jednak kawał ptaka, tak gdzieś mniej więcej nasz gołąb, a nie wróbelek jak nasze zimorodki.

Nowy mieszkaniec, w swej uprzejmości po kąpieli czyszcząc skrzydełka, pozwolił zrobić sobie sesję zdjęciową uprzejmie niczym modelka, kierując dziobek na różne strony, dla lepszego efektu strasząc też piórka. Po czym spojrzał na mnie jakby z pod nosa, przefrunął na drugą stronę basenu jakby wyraźnie znudzony sesją, i przy kolejnym naciśnięciu spustu aparatu już go nie było.












poniedziałek, 12 listopada 2007

Wszystko budzi się do życia

Korzystając z nienajgorszej pogody i chwili wolnego czasu, udaliśmy się rozprostować kości do wspomnianego już i odwiedzanego wcześniej ogrodu botanicznego Mt. Cooth’a.









Z butelką wody i aparatem pod pachą weszliśmy w ten niezwykły kompleks ogrodowo – parkowy. Mt Cooth’a Botanical Garden swoją niezwykłość zawdzięcza temu, że dość duży obszar poprzecinany jest mniejszymi ogrodami z których każdy ma swój indywidualny styl, są: ogrody japońskie, dom paproci, australijski las deszczowy, plantacja ziółek:), i wiele innych, to plus 2 jeziorka daje przyjemne miejsce na popołudniowy spacer. Daje ale tylko w teorii…






Pierwsze kroki skierowaliśmy nad jeziorka, sprawdzić co w trawie piszczy. W trawie może piszczało niewiele, ale wszyscy ludzie wokół nas jakoś dziwnie machali rękoma przy twarzach, i robili to bynajmniej nie z powodu upału. Kilka kroków dalej i zaczęliśmy wyglądać jak cała reszta odwiedzających to „urocze” miejsce. Wszystko za sprawą wszędobylskich, niezwykle malutkich muszek, które za najlepsze miejsce do przebywania uważały twarz ze szczególnym naciskiem na oczy ! Stanowiły one zwartą grupę pod wezwaniem, i nie przepuściły żadnemu osobnikowi rodzaju ludzkiego. Spacerowanie przestało przebiegać w spokojnej atmosferze gdyż z każdym krokiem coraz bardziej machaliśmy rękami.















Doceńcie zatem wszelkie zdjęcia, które zamieszczamy wraz z tym postem, nie łatwo nam było je robić jednocześnie odganiając się od chmary much.


Poza muchami które z pewnością obudziły się do życia, obudziła się też pozostała część australijskiej przyrody. Jak przystało na wiosnę, dookoła nas wykluwają się młode ptaszki, smoki mają swoje malutkie smoczki, a to wszystko zatopione w niesamowitej zieleni. Zawsze uwielbiałam wiosnę, może dlatego wybrałam ją też na porę własnych narodzin. Teraz wyjątkowo i po raz pierwszy w życiu wiosna przyszła w listopadzie, mimo tej subtelnej zmiany nazwy miesiąca cała reszta wiosenności pozostała taka sama.






Spacerując w ogrodach hodowli much Mt Cootha wdrapaliśmy się na jeden z punktów widokowych gdzie udało nam się uchwycić panoramę naszego miasta.









QUIZ - KONKURS !

A teraz coś dla wiernych czytelników. Odsłona 2 konkursu –quizu , pod tytułem „co widzisz ?” odpowiedzi prosimy przesyłać na adres pocztowy ( może być pocztowy -mailowy) bądź zamieszczać w komentarzach. Pierwsza osoba która tajemnicę odgadnie zostanie nagrodzona nagrodą niespodzianką. Powodzenia!



Aktualizacja,

Jak na razie konkurs nie jest jeszcze rozstrzygnięty. Postanowiłam wam trochę pomóc i zamiesić zdjęcie lepszej jakości żeby łatwiej wam było pocić oczka w poszukiwaniach.
Kasiu, jak już pisałam nagroda jest nagrodą niespodzianką którą pozna zwycięzca konkursu, lub w przypadku jego braku osoba która będzie najbliżej prawidłowej odpowiedzi.

Pozdrawiam

Rozwiązanie!

Zagadkę jako pierwsza odgadła Kasia, serdecznie gratulujemy. Nagrodę niespodziankę prześlemy pocztą.

Pozdrawiamy gorąco

A oto i rozwiązanie:



piątek, 9 listopada 2007

Gdzie raki zimują.


Postanowiliśmy sprawdzić gdzie w Brisbane zimują raki, a tak naprawdę to nie raki a City Caty i nie zimują tylko zawracają. Pewnej słonecznej soboty wybraliśmy się na rowerową wycieczkę od końca do końca, czyli od pierwszego do ostatniego przystanku City Cat’em. Taką wycieczkę mieliśmy już zaliczoną rzeką teraz wybraliśmy się nabrzeżem używając jako siły napędowej własnych mięśni i nabytych wcześniej rowerów.
Pomył wycieczki wziął się z bardzo prostego powodu, mianowicie mi ciągle mylą się brzegi i często nie wiem po której stronie rzeki się znajduje. Wybraliśmy naszą stronę nadbrzeża, żeby raz na zawsze zapamiętać co i jak.
Odcinek do city oboje mamy już w małym placu, jednak już kawałek dalej rozpoczynała się nasza rowerowa przygoda. Swoją drogą odcinek od nas do city okazał się najmniej chyba ciekawym odcinkiem, no może nie cały odcinek a jego pierwsza polowa, która była jedyną częścią wycieczki niebiegnącą przy samej rzece a za to biegnącą pod znane nam już doskonale góry, które już od jakiegoś czasu przestały być nam straszne.
Troszkę dalej, tuż za city, czekały na nas:
pontonowe ścieżki rowerowe, częściowo otwierane kiedy wypływają i wpływają statki;


australijska wersja polskiej ‘Fabryki Trzciny’, z podobną klientelą, sączącą drinki bez palemki;


oraz różnego rodzaju pływające obiekty:

niektóre trochę pirackie


inne bardzo nowoczesne


a jeszcze inne żywcem wycięte z Wenecji


przejeżdżaliśmy obok starych magazynów wełny


starych łódek na małych kanalikach


nowożeńców w parkach

aż dotarliśmy do kresu naszej wycieczki czyli ostatniego przystanku City Cat’a, którym to udaliśmy się w drogę powrotną.
Poznaliśmy nasze miasto trochę lepiej, wiemy już gdzie moglibyśmy mieszkać, a gdzie na pewno nie, jednak to co najbardziej się nam rzuciło w oczy to fakt, że skurczyło nam się trochę Brisbane po tej wycieczce. Niedługo zaczniemy eksplorować rowerowo części nie dostępne dla zwykłych użytkowników promów, pojedziemy dalej, ale to już chyba jak ponownie zrobi się odrobinę chłodniej…

czwartek, 8 listopada 2007

Krabiki


Udaliśmy się na wsypę. Wyspa niezmiernie była mała, w poprzek może 7 kroków miała i naprawdę z pisaku była cała. Wyspa ta to Bribie Island. baardzo długiego mostu. Tylko mała część wyspy jest częścią jako-tako ucywilizowaną, i to w tym miejscu podobało nam się niezmiernie. Na początek przemierzyliśmy wyspę a raczejJest to jedna niewielu, o ile nie jedyna, tego typu jednostką, gdyż do owej wyspy dojechać można za pomocą własnych 4 kółek oraz wysepkę w poprzek tudzież w szerz i dotarliśmy nad Bałtyk. Tak tak, plaże na której się znaleźliśmy mogliśmy spokojnie określić tym mianem. Sporo ludzi, piaseczek, falki i nawet ratownicy, znudzeni co prawda ale bądź co bądź ratownicy, nie był to może słoneczny patrol ale zawsze. A że za Bałtykiem nam jeszcze nie tęskno udaliśmy się ponownie w poprzek wyspy do miejsca mniej więcej początkowego – dodam tylko że w poprzek wyspy biegnie 1 droga, wiec nie ma zbyt wielu możliwości przedostawania się w tą i z powrotem.

Udaliśmy się w las. Celem zwiedzenia tutejszych szlaków, zaznania cienia i docelowo odnalezienia niesamowitej urody, pustej i dziewiczej plaży, którą oczami wyobraźni malowaliśmy patrząc na piaskową przestrzeń na naszej mapie. Dotarliśmy od miejsca gdzie droga prowadzić nas dalej nie chciała, zabraliśmy: kocyki, ręczniki, prowiant, aparaty, książki i co tam jeszcze pod ręką mięliśmy i udaliśmy się na poszukiwania plaży. Jakieś, no nie przesadzając , 5 minut później wpakowywaliśmy do auta: kocyki, ręczniki, prowiant, aparaty, książki i co tam mięliśmy pod ręką i daliśmy się poprowadzić jednej drodze w kierunku przeciwnym. Plaża się na nas wypięła, albo raczej nasza Rolka zapomniała dopiąć napędu na 4 koła. Ale nic to, szukaliśmy dalej miejsca dla siebie na to upalne popołudnie. Dróg nie było zbyt wielu , a że wyspa mała to i mniej nie specjalnie dużo do wyboru. Zaparkowaliśmy nieopodal mostu i ponownie zabraliśmy wymieniany już raz ekwipunek i udaliśmy się na poszukiwania. Miejsce, które znaleźliśmy już po krótkiej chwili okazało się strzałem w 10. pod drzewkiem, na uroczej plaży, cicho , spokojnie i z widokiem na wodę. Przed posiłkiem poszliśmy się jednak przejść po okolicy celem nabrania lepszego apetytu. I tak wędrując i zabawiając się wzajemnie rozmowa, nasza uwaga została przykuta przez podłoże po którym stąpaliśmy. Podłoże natomiast tajemniczym sposobem maszerowało. Przemieszczało się niczym zaczarowany dywan, w dość szybkim tempie. Przecierając oczy ze zdumienia wypatrzyliśmy kto jest odpowiedzialny za owe niesamowite ruchy. Pod nami, dosłownie POD NAMI, mieszkała, żyła i przemieszczała się armia małych niebieskawych karbików. Konkretnie były to karby – żołnierze. Cała armia krabów żołnierzy. Maszerowały dzielnie, omijając intruzów jak to tylko możliwe, w sekundę zakopując się w piasek i w kolejna sekundę się z niego wygrzebując. Idąca armia sprawiała wrażenie ruszającego się pod stopami piasku. Jednak te małe stworzonka były niebywale ostrożne i zrobienie im kilku zdjęć z bliskiej odległości wiązało się z kilkuminutowym bezruchem, wtedy odrobinie uspokojone tudzież wiedzione instynktem maszerowania wychodziły ze swych malutkich podziemnych domków. Ganialiśmy te karbiki dobrą godzinę albo i lepiej. W tym czasie Lukas zdążył się już do nich w pewien sposób uprzedzić i uznał ze bez butów to on jakoś się chyba brzydzi po tym chodzić i patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. Spaleni popołudniowym słońce udaliśmy się na sjestę w cieniu naszego drzewa. Tam tez w ostatnich promieniach słoneczka skonsumowaliśmy nasz lekki lunchyk i przyszedł czas wracać do Brisbane, bo dziś u sąsiadów grill – czyli wielkie żarcie !



Na koniec jeszcze tylko zdjęcie pod hasłem potęga przyrody – w celu lepszego zrozumienia o czym mówię, należy porównać wielkość drzewa i stojącej obok budki telefonicznej.