środa, 14 stycznia 2009

Deszczowe pożegnanie z Tasmanią.

Wydawać by się mogło, że Tasmania - podobnie jak my - nie była zbyt szczęśliwa z faktu naszego wyjazdu. Ostatniego dnia naszego pobytu na tej ślicznej wyspie pogoda psuła się z niemalże każdym kilometrem przebywanym w kierunku Hobart. Postanowiliśmy co prawda nieco zboczyć z trasy aby uszczknąć odrobinę więcej tego niesamowitego krajobrazu, co spowodowało że czas biegł niespodziewanie szybko a my w zatopieni w ochach i achach zupełnie zignorowaliśmy zaskakująco szybko zmieniający się poziom benzynki… Kiedy nasze małe autko przemierzało tasmańskie pustkowia a wskazówka niepokojąco zbliżała się do zera, a końcu oczywiście osiągając znienawidzony poziom irytującej pomarańczowej lampki. Po zapaleniu której udało nam się nawet zmusić auto z automatyczną skrzynią biegów do jazdy na luzie… Ciężko było nam ocenić ile dokładnie zostało nam paliwka a ile oparów bo nie mówiła o tym żadna napotkana w aucie instrukcja, jedyne co wiedzieliśmy to , fakt że do najbliżej stacji benzynowej mamy jakieś lekką ręką licząc 40 km ! Jechaliśmy tak te 40 km odrobinę tylko zwracając uwagę na krajobraz a bardziej obserwując znajdującą się już poniżej wszelkich poziomów strzałkę wskazującą poziom paliwa. Po drodze oczywiście przyszło nam jechać iście tasmańską autostrada, przynajmniej tak została ona oznaczona na mapie, wszystko było niby w porządku, jedynie fakt braku asfaltu niepokoił nas nieco, aa no i brak innych pojazdów również odrobinę, choć już nie tak bardzo, bo to w końcu Tasmania, tu dość często zdarzało na się nie spotykać żywego ducha przez całe kilometry. Kiedy w końcu droga łaskawie zmieniła swoje podłoże nasze ferrari wyglądało zupełnie jak dobrej jakości furmanka, całe bowiem pokryte było centymetrowej grubości kurzem. Plusem był fakt że teraz na spokojnie mogliśmy rozwijać prawie naddźwiękowe szybkości w poszukiwaniu upragnionej stacji paliw. Wszystko szło świetnie do momentu kiedy na moim horyzoncie ukazało się coś co właśnie postanowiło przekroczyć jezdnie. Po obu pasach ruchu zupełnie nie spodziewając się z nikąd zagrożenie dumnie kroczyła kolczatka. Oczywiście, że już wcześniej widzieliśmy kolczatki w Australii, ale nigdy żadnej na wolności, zupełnie dzikiej i w środku własnego terytorium. Ten mały stekowiec, o którym lata temu uczyliśmy się z niedowierzaniem, że takie coś ogóle istniej teraz dumnie przechadzało się przed naszą maską. Właśnie ta część Australii podoba mi się najbardziej, ta ciągle dzika pełna niesamowitych gatunków zwierząt, których pewnie duża część ciągle pozostaje niepoznania. Po krótkiej sesji zdjęciowej – w końcu byliśmy na środku autostrady ! – ruszyliśmy dalej.






































Celem naszej wyprawy tego dnia miała być tama, ale nie byle jaka tama , bo największa w Australii , czyli tama Gordona. Tama ta ma wysokości 140 m i utrzymuje 12,5miliona metrów sześciennych wody ! Kiedy dojeżdżaliśmy już do celu mżyło i wiało już po tasmańsku. Zupełnie się jednak nie zrażając udaliśmy się na spacer.









Tama robi niesamowite wrażenie, jeśli olbrzymia i bardzo dostojna, żeby na postawić na niej swoje stopy trzeba pokonać jakieś 200 stopni w dół, a że stopnie są metalowe to w deszczu jest to tak przynajmniej 2 razy trudniejsze. Nasz spacer po tamie był dość ekspresowy, bo zimno i deszcz dawały się nam we znaki. Widok jednak pozostanie niezapomniany na długie lata.











Pozostało nam już tylko wrócić do Hobart, z którego po poranku następnego dnia mieliśmy wrócić do rzeczywistości. Mknąc leśną drogą pełną zakrętów zupełnie nie spodziewaliśmy się pieszych. Tego dnia było nam dane spotkać nie jedną, ale dwie kolczatki, z tym, że mijanie drugiej wymagało znacznie więcej doświadczenia za kierownicą i tylko przypadek sprawił, że tym razem prowadził Lukas. Kolczatka przeżyła, ale przyprawiła nas o niecodzienne łomotanie serca i rozchodzący się dookoła zapach palonych hamulców. Nasz drugi nieznajomy okazał się bardzo młody, nie był nawet jeszcze wstanie zwinąć się w kulkę, a igły nie wyrosły mu jeszcze na całym ciele. Miejmy nadzieje ze uda mu się osiągnąć pełnoletniość mimo przekraczania tasmańskich dróg w niedozwolonych miejscach.

Lukasowi za ocalenie tego malucha nałżą się zasłużone brawa i masa pochwał dla jego umiejętność w kierowaniu autem.

Tak kończy się nasza tasmańska przygoda, pierwsza ale pewnie nie ostatnia…

wtorek, 13 stycznia 2009

Okrężną drogą w góry.

Największą i najbardziej wyczekiwaną atrakcją tego wyjazdu, szczególnie dla Lukasa, miał być dzień spędzony w górach. Niesamowite Cradle Mountain zajmują znaczną część tej małej wyspy, a całe pasmo ma całe mnóstwo malowniczych szlaków. Zanim jednak dotarliśmy w góry postanowiliśmy, chociaż pobieżnie odwiedzić główne miasta na północy Tasmanii. Niestety, albo może stety nie należymy do wielkich fanów architektury i zdecydowanie wolimy przyrodę. Może, dlatego tez miasta niespecjalnie nas zachwycimy, większość z nich była dość mała a te leżące nad woda to miasta typowo portowe.

Nasz kolejny nocleg przypadł na maleńkie Burnie gdzie do późna w nocy obserwowaliśmy malutkie pingwiny wracające po całym dniu z morskich polowań aby nakarmić swoje młode. Pingwiny były absolutnie urocze, dorastające do jakiś 40 centymetrów wysokości doskonale dawały sobie radę wspinając się na wyższe o nich kilkukrotnie klify, zdjęć z tej nocnej wyprawy niestety nie mamy, bo jak się domyślacie nie chcieliśmy oślepiać tych uroczych ptaków fleszem z aparatu.

Kolejny poranek to już wyprawa w góry. Nie mieliśmy żadnego konkretnego pomysłu na szlak, wiec swoje pierwsze kroki postanowiliśmy skierować do znajdującego się w samym sercu Cradle Mountain punktu informacyjnego będącego jednocześnie punktem strażników parku narodowego. Bo zakupieniu niezbędnej mapy i zarejestrowaniu naszej wycieczki – to na wypadek gdybyśmy zaginęli w górach, udaliśmy się w trasę. Nasza wycieczka zaczynała się przy chyba najpopularniejszym jeziorze Dove, gdzie ścieżka wyglądała na iście parkową i nawet małe dzieci dałyby radę ją przejść, w połowie tego malowniczego szlaku odbiliśmy na kolejny, który był już zdecydowanie bardziej odważny i trudny, były strome ściany, łańcuchy , to plus przepiękna pogoda powodowało że nawet mi spodobały się te góry. Dookoła nas roztaczały się niesamowite krajobrazy, zmieniająca się roślinność, pourywane tu i ówdzie przepiękne górskie jeziora, cudowne widoki ze szczytów, nic tylko robić tysiące zdjęć ! Posługując się mapą postawiliśmy połączyć kilka szlaków w jeden , który miał mieć jakieś 7 km, niestety jak to przy takich łączeniach bywa, gdzieś przegapiliśmy jedno z zejść na dół , tym samym wydłużając naszą trasę do 10 km!





















































































































































































































Było absolutnie przepięknie, gdyby tylko ktoś wymyślił jakiś lepszy sposób na schodzenie z tych gór, nie wiem windy czy coś…;) droga w dół okazała się o wiele bardziej uciążliwa niż do góry, ale daliśmy oczywiście radę i późnym popołudniem dotarliśmy do naszego auta.



















Tego dnia nie musieliśmy podróżować daleko w poszukiwaniu noclegu, już wcześniej zarezerwowaliśmy sobie noc w niesamowitym miejscu położonym w środku parku narodowego, gdzie w drewnianych domkach, można się było poczuć jak w polskich górach niemalże. Jeszcze tylko wieczorne karmienie kangurów i można iść regenerować siły na kolejny, ostatni, już tasmański dzień.