Rano w Apollo Bay, obudził nas tłukący się o szyby deszcz, ale po chwili, kiedy jedliśmy śniadanie świeciło już śliczne słońce. W celu sprawdzenia, co w trawie piszczy, zrobiliśmy sobie poranny spacer po plaży.
Ruszyliśmy dalej, bo atrakcji na dziś zaplanowana była cała masa.
Pierwszą z nich na naszej trasie, była latarnia morska w Cape Otway. Latarnia stoi dumnie na klifowym wybrzeżu i od ponad 150 lat jest światłem dla marynarzy.
W czasie naszego spaceru po terenie wiało nieprzerwanie urywając nam głowy. Z jednego z punktów widokowych udało nam się nawet wypatrzyć wieloryba!
Już w drodze powrotnej z latarni przyświecało nam śliczne słoneczko. I zupełnie przypadkiem natknęliśmy się na całkiem pokaźne stadko koali poutykanych na drzewach. Oczywiście przyszedł czas na sesje zdjęciową „misiów”:)
Dalej było już tylko piękniej, niesamowita zieleń dookoła, pasące się stada owieczek z młodymi
oraz krów które miały najbardziej wypasiony widok z pastwiska jak widzieliśmy, droga wiła się niczym wąż.
Niestety im dalej jechaliśmy tym bardziej niebo
zasnute było chmurami.
Great Ocean Road znana jest przede wszystkim z 12 Apostołów. 12 Apostołów to naturalnie powstałe iglice skalne które można podziwiać z brzegu. Tak na prawdę Apostołów nie jest wcale 12, w tej chwili po tym jak kolejny ‘uległ erozji” zostało ich tylko 8. Nadal jednak robią one niesamowite wrażenie i są jedną z najczęściej fotografowanych atrakcji w Australii. My do Apostołów dotarliśmy w strugach ulewnego deszczu, lało tak że po krótkiej chwili byliśmy cali przemoczeni...
Twardo jednak nie poddając się aurze odwiedzaliśmy kolejne tarasy widokowe podziwiając niesamowite formacje. Wtedy też nasz wodoodporny aparacik dawał z siebie wszystko, a my byliśmy chyba jednymi turystami którzy mogli spokojnie robić zdjęcia. Dalej było jeszcze pięknej. Kolejne formacje skalne były jeszcze bardziej widowiskowe i , naszym zdaniem, dużo ładniejsze i ciekawsze niż sami Apostołowie.
W momencie kiedy przyszedł czas na przystanek przy London Bridge wyszło nawet słońce i dzięki temu mamy z tego miejsca najlepsze zdjęcia :) Z samym „Londyńskim mostem” wiąże się pewna historia. Kilka lat temu można było jeszcze chodzić po „moście”, zwiedzała go grupa ludzi, w pewnym momencie kiedy po cześć wychodzącej w głąb oceanu spacerowała już tylko 2 ludzików, zarwała się część łącząca most z lądem :) Po 2 godzinach helikopter zebrał „rozbitków” a most zaczął wyglądać jak łuk, zmieniając tym samym nazwę na London Arch.
Czas nieubłaganie deptał nam po plecach, wiedzieliśmy że samolot z Melbourne odlatuje o 20:05 a my do lotniska mamy jeszcze około 300 km. Skuśliśmy się jednak na ostatnią atrakcję skalną – Grotto, szczególnie że nadal świeciło słoneczko. Ja już nawet zdążyła w samochodzie zmienić spodnie i buty na suche, dzięki czemu spacerowało mi się znacznie lepiej. Robiąc spokojnie całą masę zdjęć falom rozbijającym się o skały, z nieznanych powodów odwróciliśmy wzrok, po czym szybkim krokiem udaliśmy się do auta. Gdybyśmy nie przebiegli ostatnich 100 metrów znowu bylibyśmy mokrzy ! W momencie zamknięcia drzwi lunął deszcz !
Był to dla nas jednocześnie znak że czas wracać. Z uwagi na teren na jakim się znajdowaliśmy, kręte drogi, pagórki a do tego ulewny deszcz, prędkość była ograniczona. Kierowca starał się zarobić na czasie na każdej prostej jaka się przed nami ukazywała.
Do Melbourne dotarliśmy o 19:40. Lukas pojechał oddać samochód do wypożyczalni ja na lotnisko żeby szybko nas odprawić. Ten czas dałoby się określić mianem – wyścigu z czasem ! Powiem tylko, że czas wygrał. Gdyby nie nasza walizka której już nie dało się o tej godzinie odprawić być może byśmy polecieli. W ten sam sposób nasza wycieczka do Melbourne rozszerzyła się o jeden nocleg więcej. Tę nieplanowaną noc spędziliśmy w hoteliku gdzie piechotką można się było dostać z lotniska, i gdzie dobre 90% gości to ci którym podobnie jak nam uciekł samolot :)
Już w poniedziałek rano udało nam się wylecieć z Melbourne. Na koniec nasze Brisbane z lotu ptaka.