poniedziałek, 24 września 2007

Great Ocean Road

Pora na krótki opis tego, co działo się w drugim dniu naszej przygody w Victorii.








Rano w Apollo Bay, obudził nas tłukący się o szyby deszcz, ale po chwili, kiedy jedliśmy śniadanie świeciło już śliczne słońce. W celu sprawdzenia, co w trawie piszczy, zrobiliśmy sobie poranny spacer po plaży.














Ruszyliśmy dalej, bo atrakcji na dziś zaplanowana była cała masa.


Pierwszą z nich na naszej trasie, była latarnia morska w Cape Otway. Latarnia stoi dumnie na klifowym wybrzeżu i od ponad 150 lat jest światłem dla marynarzy.





W czasie naszego spaceru po terenie wiało nieprzerwanie urywając nam głowy. Z jednego z punktów widokowych udało nam się nawet wypatrzyć wieloryba!











Już w drodze powrotnej z latarni przyświecało nam śliczne słoneczko. I zupełnie przypadkiem natknęliśmy się na całkiem pokaźne stadko koali poutykanych na drzewach. Oczywiście przyszedł czas na sesje zdjęciową „misiów”:)


















Dalej było już tylko piękniej, niesamowita zieleń dookoła, pasące się stada owieczek z młodymi

oraz krów które miały najbardziej wypasiony widok z pastwiska jak widzieliśmy, droga wiła się niczym wąż.



















Niestety im dalej jechaliśmy tym bardziej niebo
zasnute było chmurami.










Great Ocean Road znana jest przede wszystkim z 12 Apostołów. 12 Apostołów to naturalnie powstałe iglice skalne które można podziwiać z brzegu. Tak na prawdę Apostołów nie jest wcale 12, w tej chwili po tym jak kolejny ‘uległ erozji” zostało ich tylko 8. Nadal jednak robią one niesamowite wrażenie i są jedną z najczęściej fotografowanych atrakcji w Australii. My do Apostołów dotarliśmy w strugach ulewnego deszczu, lało tak że po krótkiej chwili byliśmy cali przemoczeni...


























Twardo jednak nie poddając się aurze odwiedzaliśmy kolejne tarasy widokowe podziwiając niesamowite formacje. Wtedy też nasz wodoodporny aparacik dawał z siebie wszystko, a my byliśmy chyba jednymi turystami którzy mogli spokojnie robić zdjęcia. Dalej było jeszcze pięknej. Kolejne formacje skalne były jeszcze bardziej widowiskowe i , naszym zdaniem, dużo ładniejsze i ciekawsze niż sami Apostołowie.


















W momencie kiedy przyszedł czas na przystanek przy London Bridge wyszło nawet słońce i dzięki temu mamy z tego miejsca najlepsze zdjęcia :) Z samym „Londyńskim mostem” wiąże się pewna historia. Kilka lat temu można było jeszcze chodzić po „moście”, zwiedzała go grupa ludzi, w pewnym momencie kiedy po cześć wychodzącej w głąb oceanu spacerowała już tylko 2 ludzików, zarwała się część łącząca most z lądem :) Po 2 godzinach helikopter zebrał „rozbitków” a most zaczął wyglądać jak łuk, zmieniając tym samym nazwę na London Arch.

Czas nieubłaganie deptał nam po plecach, wiedzieliśmy że samolot z Melbourne odlatuje o 20:05 a my do lotniska mamy jeszcze około 300 km. Skuśliśmy się jednak na ostatnią atrakcję skalną – Grotto, szczególnie że nadal świeciło słoneczko. Ja już nawet zdążyła w samochodzie zmienić spodnie i buty na suche, dzięki czemu spacerowało mi się znacznie lepiej. Robiąc spokojnie całą masę zdjęć falom rozbijającym się o skały, z nieznanych powodów odwróciliśmy wzrok, po czym szybkim krokiem udaliśmy się do auta. Gdybyśmy nie przebiegli ostatnich 100 metrów znowu bylibyśmy mokrzy ! W momencie zamknięcia drzwi lunął deszcz !

Był to dla nas jednocześnie znak że czas wracać. Z uwagi na teren na jakim się znajdowaliśmy, kręte drogi, pagórki a do tego ulewny deszcz, prędkość była ograniczona. Kierowca starał się zarobić na czasie na każdej prostej jaka się przed nami ukazywała.

Do Melbourne dotarliśmy o 19:40. Lukas pojechał oddać samochód do wypożyczalni ja na lotnisko żeby szybko nas odprawić. Ten czas dałoby się określić mianem – wyścigu z czasem ! Powiem tylko, że czas wygrał. Gdyby nie nasza walizka której już nie dało się o tej godzinie odprawić być może byśmy polecieli. W ten sam sposób nasza wycieczka do Melbourne rozszerzyła się o jeden nocleg więcej. Tę nieplanowaną noc spędziliśmy w hoteliku gdzie piechotką można się było dostać z lotniska, i gdzie dobre 90% gości to ci którym podobnie jak nam uciekł samolot :)

Już w poniedziałek rano udało nam się wylecieć z Melbourne. Na koniec nasze Brisbane z lotu ptaka.

środa, 19 września 2007

Melbourne

Jak już wspominaliśmy ostatni weekend spędziliśmy w stanie Victoria.

Lukas poleciał do Melbourne o jakieś szatańsko porannej porze ja doleciałam do niego wieczorem w piątek. Pierwsze wrażenie – jak tu zimno !

W Brisbane temperatura była o jakieś dobre 10 – 15 stopni wyższa, więc różnicę można było szybko poczuć na własnej skórze.

Naszą przygodę ze stanem Victoria rozpoczęliśmy rankiem w sobotę od wypożyczenia autka na czas naszego weekendu. I co ciekawe nasze autko miało rejestracje z Northern Territory więc swoje już przejechało :)







P
ierwsze nasze „kroki” skierowaliśmy do centrum Melbourne, a że jechaliśmy z lotniska, na początek przyszło nam odwiedzić niesamowity targ.















Queen Victoria Market jest absolutnie niesamowity, takich cen i takiej ilości warzyw, owocowa i całej masy innych rzeczy nie widzieliśmy dawno. Dopiero teraz dotarło do nas, że za większość kupowanych w Brisbane produktów przepłacamy i to sporo.











Mogłabym przeprowadzić się do Melbourne tylko ze względu na ten targ! Po zakupieniu całej masy owoców i szybkim śniadaniu ruszyliśmy na podbój miasta.









Szybko przyszło nam zrozumieć, czemu o tym miejscu na ziemi mówi się, że w ciągu 1 dnia można zaliczyć wszystkie pory roku. Pogoda zmienia się tu z prędkością światła, gołym okiem widać chmury pędzące po niebie. Wyruszając nawet na krótki spacer byliśmy zaopatrzeni zarówno w szaliki, okulary przeciwsłoneczne jak i kurki przeciwdeszczowe – i nie raz wszystkie te rzeczy przydały się tak samo !

Przejeżdżając przez miasto nie da się nie dostrzec, że jest to bardzo europejskie miejsce. Ulice pełne są malutkich kafejek, których tak mi brakuje w Brisbane, architektura jest absolutnie wymieszana, od niesamowitych starych kamienic, wśród których można się przez chwile poczuć jak w Gdańsku czy Krakowie, po olbrzymie świecące szkłem i metalem wieżowce. Wszystko to razem nadaje miastu jego niepowtarzalny charakter i klimat. Oj musze przyznać, że brakowało mi już takiej europejskiej zabudowy.





Nasz spacer zaczęliśmy do bardzo charakterystycznego punktu miasta, a mianowicie dworca
kolejowego przy Flinder Street, który zbudowany z miodowego piaskowca przykuwa wzrok już z daleka. Budynek jest olbrzymi i naprawdę robi wrażenie, a wokół niego mnóstwo innych atrakcji. Tuż obok jest słynny w mieście pub Young & Jackson’s, niesamowita katedra św. Pawła, oraz Federation Square z dziwną jakby „za bardzo nowoczesną” architektura, która w tym miejscu trochę się gryzie z otoczeniem.




















Idąc dalej trafiliśmy na rzekę, nie tak szeroką jak w Brisbane, jednak uroczą. Tu pojawiła się pierwsza wada Melbourne, ponieważ rzeka jest znacznie mniejsza nie ma szans na promy, wiec podróż do pracy City Catem odpada .

Przytulone do rzeki Yarra otworzyły przed nami swoje bramy ogrody, cała gromada ogrodów, zaczynając od ogrodów Aleksandry, przez ogrody królowej Wiktorii, aż po królewski ogród botaniczny.









Nas niestety czas jak zwykle trochę gonił, i udało nam się przespacerować jedynie krótkim odcinkiem tych niesamowitych ogrodów, tym samym mamy powód żeby przyjechać do Melbourne ponownie. Śliczne słońce przyświecało nam, kiedy ścieżką wzdłuż rzeki dotarliśmy do najwyższego budynku w mieście, czyli Eureka Tower, który jest drugim, co do wysokości budynkiem na półkuli południowej oraz drugim, co do wysokości budynkiem mieszkalnym ( zaraz po Q1 w Gold Coast). Na ostatnim piętrze wieżowca znajduje się platforma widokowa i właśnie z tego miejsca postanowiliśmy „zwiedzić” pozostałą część Melbourne.








Widoki z tarasu są niesamowite, dopiero z góry widać jak olbrzymie jest to miasto, z jednej strony domki ciągną się aż po horyzont, z drugiej oblewa je ocean.


















Świadomi upływającego czasu wyruszyliśmy na spotkanie 2 części naszej podróży, część, na która czekaliśmy znacznie bardziej niż na zwiedzanie miasta.


Great Ocean Road, niesamowita droga ciągnąca się przez 263 km, będąca największym na świecie pomnikiem ofiar I wojny światowej. Budowa zajęła 16 lat a budowniczymi byli żołnierze, którym udało się z wojny powrócić.




















Droga wije się wzdłuż wybrzeża, odsłaniając kolejne swoje oblicza, od długich piaszczystych plaż, przez urwiska, klify aż po wystające z wody formacje skalne. Jest też odcinek, który „wgryza się” na chwile w ląd, ciągnąc się miedzy górami, które wyglądem przypominają alpejskie stoki, z pasącymi się tam stadami owiec i krów.











Calem naszej podróży na ten dzień była miejscowość Apollo Bay, gdzie na drzwiach recepcji czekała na nas informacja o miejscu noclegu :)

Po pierwszym dniu w stanie Victoria mogliśmy z całą pewnością powiedzieć, że to miejsce nas zauroczyło, Melbourne ma wiele cech, których brakuje Brisbane, i być może gdyby miało jeszcze klimat Brisbane, myślelibyśmy nawet nad przeprowadzką. Chociaż z drugiej strony uwielbiamy nasze małomiasteczkowe Brisbane, znacznie spokojniejsze, cieplejsze, przytulniejsze...






I już zupełnie na koniec, Melbourne największą atracją są tramwaje, a nam te tramwaje podobaly sie najmniej. Tak zupełnie serio to trochę nas nawet drażniły, głośne kolosy sunące co jakiś czas tuż obok nas... nie wiem co może być w tym ładnego , czy urokliwego....

poniedziałek, 10 września 2007

Muszelkowa niedziela

Postanowiliśmy ruszać się z domu na nasz pierwszy po zimowy spacer nad oceanem. Od 1 września mamy wiosnę i już w powietrzu czuć, że z każdym dniem robi się coraz cieplej. Obudziły się już wszelkie jaszczurki i smoki. W miedzy czasie w naszym ogródku zamieszkał scynk czyli jaszczurka z niebieskim językiem. Na codziennych rowerowych wycieczkach coraz więcej wygrzewających się nad rzeką smoków. Jednym słowem idzie lato !




Chwilę myśleliśmy, która plaże wybrać na ten spacer. Drogą ciągnięcia losów padło na Gold Coast, a tak na prawdę przeważyły wzglądy praktyczne. Dużo łatwiej tam dotrzeć, bo prawie pod domem mamy wjazd na autostradę, która prowadzi na samo Gold Coast, a że kierowcą miałabym być ja wolałam łatwiejsza drogę. I tak, choć oboje wolimy klimat Sunshine Coast, leżącego dokładnie w odwrotnym kierunku, ruszyliśmy na południe.




Uznaliśmy, że nadszedł czas na zobaczenie, co się w mieście dzieje z lotu ptaka. Odwiedziliśmy wspominany już wcześniej najwyższy budynek mieszkalny na świecie, będący również na 20 miejscu wszelkich najwyższych budynków świata. Mowa oczywiście o Q1 Tower. Po uiszczeniu opłaty i wjechaniu na 77 piętro naszym oczom ukazała się panorama Złotego Wybrzeża. Jak okiem sięgnąć dookoła mnóstwo domku, maleńkich przydomowych basenów skrzących się szafirową wodą. Całe miasto leży wzdłuż niezliczonej liczby kanałów i kanalików gdzie zaparkowane są łódki, jachty, motorówki. A w oceanie skacząc i ślizgając się na falach szalała cała masa surferów. Miasto z góry wygląda dużo ciekawej, jego panorama z tej perspektywy jest znacznie bardziej atrakcyjna niż samo miasto z „normalnego” punktu widzenia.























































Pogoda nie była niestety jeszcze wakacyjna, kiedy to rozbijaliśmy nasz kocyk na plaży. Jednoczenie padał drobny deszczyk i świeciło śliczne popołudniowe słoneczko, co dało nam fantastyczną tęcze. Ja udałam się z wiaderkiem na jeden jej koniec w poszukiwaniu skarbów. Moje skarby to muszelki, których całe mnóstwo wyrzuca tam ocean, cała gama kształtów i kolorów.





Tym samym w domu mamy dodatkową dekoracje, 70 cm wazon pełen po brzegi muszelek:)

Tak leniwie upłynął nam ostatni weekend, na plaży słuchając szumu oceanu, obserwując tokujące ptaki i zbierając muszelki.









W następny weekend wybieramy się do Melbourne, gdzie z tego, co wyczytaliśmy pogoda jeszcze bardziej da nam się we znaki.