piątek, 31 października 2008

Rufus


Wyjeżdżając z Polski prawie 2 lata temu zostawialiśmy wiele ważnych dla nas osób, poza

oczywiście naszymi rodzinami i przyjaciółmi przyszło nam się również pożegnać z naszym czworonogiem. Przenosiny kota na drugi koniec świata były by dla naszego futrzaka zbyt dużą przygodą i tym samym nasz tygrys trafił w najlepsze z możliwych rąk – raz jeszcze dziękujemy Kasi za przygarnięcie naszego zezulca :)

I mniej więcej od tego momentu zaczęły się między nami dyskusje na temat nowej futrzanej kulki.

Niestety nie łatwo było znaleźć miejsce w którym możemy zamieszkać z kotem i tym samym myśl o nowym kociaku wydawała się nam dość odległa.

Aż któregoś dnia zupełnie niespodziewanie na moje powtarzające się pytanie „ weźmiemy sobie kiciusia?” Lukas odpowiedział „ok, czemu nie”. I tak właśnie zaczęła się historia naszego nowego członka rodziny.






Wybieraliśmy , wymyślaliśmy i od podjęcia decyzji do momentu przyjazdu naszego czworonoga musiało minąć aż 5 tygodni, nie powiem dłużyło się strasznie.

W miedzy czasie Lukas zdołał odwiedzić naszego podopiecznego, kiedy ten był w wieku 5 tygodni i jeszcze wesoło harcował z mamą i rodzeństwem. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcia tej małej szarej kulki jeszcze bardziej nie mogłam się doczekać. Pięć tygodni później nasz młody Rufus przyleciał w raz z Lukasem z Syndey. Złożyło się tak że Rufus skończył swoje 10 tygodni i mógł podróżować samolotem w bardzo odpowiednim czasie, bo dzięki temu stał się jednocześnie prezentem urodzinowym dla Lukasa.:)

Wow ! On ciągle był maleńki ! Albo ja nie pamiętam już jak wyglądał nasz Tygrys w jego wieku albo on naprawdę był maleńki, w końcu był najmniejszy z całego rodzeństwa. Kiedy po raz pierwszy jeszcze w samochodzie pogłaskałam go po jego maleńkiej główce rozległo się głośnie mruczenie – jak tu go nie kochać!

Taka mała kluska już po chwili wariowała po całym domu, błyskawicznie opanował miejsca kuwety, misek , zabawek. To plus zupełnie psie zachowanie nasz nowy kot podążał i podąża do dziś za nami wszędzie, wszędzie sumie gdzie się nie ruszymy jest i on. Ta futrzana maskotka która spokojnie mieściła się na dłoni biegała po schodach w dół i górę z prędkością światła, czasem myląc odrobinę schodki – co wyglądało nawet bardziej komicznie.



Dziś mijają 3 tygodnie o kiedy mamy nowego członka rodziny i już zupełnie nie wyobrażamy sobie życia bez niego. Zupełnie nam nie przeszkadzają pobudki o 5 rano, kiedy to nasza puma ma największą ochotę na zabawę, a skoro ptaki już wstały to on w sumie też!




Teraz co jakiś czas odbywają się u nas „biegi konia” – każdy właściciel kota wie pewnie o czym mówię, to takie zupełnie bezcelowe bardzo szybkie przemieszczanie się po domu. W przerwach jest też konkurs skoków wzwyż i dal oraz ulubiona ostatnio zabawa z użyciem wielkanocnego kurczaka :)






Mniej więcej raz na dwa dni zjawia się ktoś z naszych znajomych, żeby pobawić się z naszym małym kotkiem. Stał się absolutną gwiazdą wśród znajomych za sprawą widowiskowych sald i skoków, a może bardziej za sprawą wtulania się w rękaw i mruczenia w przerwach.

Mamy z nim i z niego wiele radości ,łapiemy teraz każda chwile z jego dzieciństwa i pstrykamy mu zdjęcia jak szaleni, bo tak naprawdę to ciągle tylko mały Rufik , który musi jeszcze sporo urosnąć żeby stać sie Rufusem.

wtorek, 30 września 2008

Wieloryby !

Korzystając z tego, że gościliśmy Pawła w czasie kiedy wieloryby udają się na gody, postanowiliśmy wybrać się na bezkrwawe łowy.












Nasz rejs zarezerwowaliśmy kilka dni wcześniej i już o świcie w pewną sobotę mknęliśmy trasą na Gold Coast.








A że na miejsce dotarliśmy odrobinę wcześniej dzień rozpoczęliśmy od pysznej kawki i spaceru po uśpionym jeszcze Gold Coast.























Na przystań udaliśmy się na czas i już przed 9 razem z cała załogą wypływaliśmy z przystani.
Dzięki temu, że nasza łódeczka nie była zbyt duża nie było również tłumów, co gwarantowało nam że jeśli pokażą się wieloryby każdy będzie miał okazje się im przyjrzeć.









Około godziny zajęło nam wypłyniecie na ocean Płynąc między niesamowitymi domami położonymi nad kanałem, nie raz zapierało nam w dech w piersiach, no bo, że prywatna plaża i wielkie patio to jeszcze rozumiem, ale żeby od razu lądowisko dla helikoptera – to już przesada !

Wody oceanu tego dnia okazały się wyjątkowo spokojne, dzięki czemu wszyscy jako tako przetrwali bujanie łódeczką, i obyło się bez wielkich objawów choroby morskiej.










Woda kołysała nas spokojnie a słoneczko przyświecało kiedy naszym oczom ukazał się pierwszy wielorybi grzbiet!


Wow, wieloryby są zupełnie niesamowite, olbrzymie, dostojne a jednoczenie tak skore do zabawy. „ Nasz” wieloryb okazał się samicą, mało tego mięliśmy to szczęście, że samicą ze świeżo narodzonym młodym. Co prawda wielorybia mama była bardzo ostrożna w wypuszczaniu młodego zbyt blisko nas, ale mimo to mogliśmy się im całkiem dobrze przyjrzeć.





Wieloryby które spotkaliśmy, należą do długopłetwowców, zwanych w skrócie humbak, nazwa ich wzięła się z wglądu ich niesamowitych płetw, które wyglądają zupełnie jak skrzydła, kiedy te niesamowite ssaki pływają. Te olbrzymy , bo ważące nawet ponad 50 ton ! i mierzące ponad 15 metrów ssaki są niesamowicie zwinne i piękne. A młode które towarzyszyło naszej mamie miało zaledwie parę dni i już ważyło ok. 1500 kg!


Nasza gonitwa za tą uroczą dwójką trwała prawie godzinę, i już kiedy zbieraliśmy się w drogę powrotną , na pożegnanie, mamusia pomachała nam swoją olbrzymią płetwą. Wrzasków zachwytu nie było końca.

poniedziałek, 22 września 2008

Singapur część 3, czyli jak zobaczyć jak najwięcej w ciągu 1 dnia.

Ostatni dzień pobytu w Singapurze okazał się bardzo intensywny. Był to jeden w ciągu, których trzeba odrobinę ścigać się z czasem.

Obmyślając różne rzeczy, które chcielibyśmy zobaczyć w tym dniu, padło na: niesamowitą wyspę Sentosa, będącą jednocześnie najdalej wysuniętym miejscem w Azji, wybranie się poza dzielnice biznesu i przyjrzenia się odrobinę bliżej wielo religijności tego miejsca, a na koniec już zupełnie wybranie się na nocne safari.

Dzień zapowiadał się niesamowicie.

Na pierwszy ogień wybraliśmy wyspę. Można się tam dostać na kilka sposobów jednym z nich

jest kolejka linowa. W ciągu kilku minut można przyglądać się miastu z góry, żeby zaraz potem postawić swoje pierwsze kroki w cudownym miejscu. Sentosa proponuje wiele rozrywek , nie łatwo było się zdecydować na klika z nich bo chcieliśmy zobaczyć wszystko ,ale czas niestety nas gonił. Na początek wybraliśmy się na spacer do kolejnego już Merlinona , ten umieszczony był w niesamowicie kolorowym parku, pełnym cudownych kwiatów, fantastycznych fontann i wodospadów.






































Zaraz potem wybraliśmy się do tutejszego oceanarium. Musze znowu to powiedzieć o Singapurze, to było najlepsze oceanarium w jakim kiedykolwiek byłam. Pominę fakt , że było to pierwsze takie miejsce w którym można było dotykać wszystkiego. Pierwsze akwarium już na wejściu zapraszało do dotykania rożnych żyjątek rafy koralowej , w kolejnym można było karmić z ręki ryby, a w następny absolutny hit – można było karmić wielkie płaszczki !



















Wow ! uczucie karmienia płaszczek kawałkami rybek pozostanie na długo w mojej pamięci , absolutnie niesamowite! Płaszczki, których nauczyliśmy się obawiać, głównie przez ich telewizyjny kiepski PR, okazały się niesamowite, a te ich pyszczki wsysające kawałki ryby wraz z kawałkiem mojej ręki - niezapomniane !

Cale akwarium utrzymane jest w takim samym klimacie, jest bardzo interaktywne i edukacyjne, jedno z miejsc godnych polecenia. My spędziliśmy tam sporo czasu bawiąc się naprawdę
przednio.


















Zaraz potem mięliśmy w planach pokaz różowych delfinów. Nie, nie byliśmy pod wpływem nadmiaru słońca , ani innych wyskokowych napojów. Różowe delfiny są jedną z atrakcji wyspy Sentosa, wiec czemu nie skorzystać.

Delfiny pokazały nam niesamowite show, i co ciekawe naprawdę były różowe !

Temperatura otoczenia po tym pokazie była już tak wysoka, że ja nie zawahałam się skorzystać z jednej z plaż i wskoczyć do wody!

Czasu nie było wiele, i na dłuższe leniuchowanie plażowe nie było czasu.









Pożegnaliśmy wiec szybko Sentosa

Island i znaną nam już drogą wróciliśmy na ląd.








A że dzielnicę biznesu mięliśmy już dość dobrze poznaną, a nigdy biurowce nie stanowiły mojej osobistej pasji, przyszedł czas na przedmieścia Singapuru. Tam gdzie kończą się już garnitury i krawaty a zaczyna prawdziwa Azja. Wyruszyliśmy szlakiem wielo kulturowym, starając się zobaczyć i o ile to możliwe, poznać różne przeplatające się tu religie. Była to dla nas ciekawa lekcja innych kultur, sposobów wyznawania wiary i otwartości tutejszych ludzi. Dzięki tej części Singapuru zobaczyliśmy, że mimo iż Singapur zajmuje niewielki kawałek ziemi, można się w nim znaleźć odrobinę wszystkiego, były Indie i Chiny i mieszanina wielu innych kultur. Czasem warto oddalić się od atrakcji turystycznych aby poznać kawałek czegoś prawdziwego.




































































Już zupełnie na koniec mięliśmy przewidziane noce safari, w znajdującym się tuż obok zoo parku.

Chyba mięliśmy zbyt wygórowane wymagania, bo tłum ludzi, organizacja całego safari i sama idea trochę nas zawiodły. A że nie można było robić zdjęć niestety nie możemy Wam nic z tej nocy pokazać.

Dobrze po północy kładliśmy się do łóżek , następnego dnia mięliśmy lecieć do domu.

Wakacje jak wszystko kiedyś maja swój koniec.

Następnego już dnia , tak w okolicach 19 przywitało nas Brisbane, nie ma co tęskniliśmy już trochę za naszym domem. I choć dla nas był to koniec wakacji, dla Pawła tak naprawdę one się właśnie zaczynały, co nam również dawało kolejny miesiąc dobrej zabawy.

czwartek, 18 września 2008

Singapur część 2 , wizyta w ZOO i kolacja na liściach

Drugi dzień pobytu prawie na równiku mięliśmy dobrze zaplanowany.
O poranku wsiedliśmy w transport publiczny i udaliśmy się do Singapurskiego ZOO – zgadnijcie czyj to mógł być pomysł :)











Po drodze do ZOO mięliśmy już pierwsza niespodziankę, kierowca naszego autobusu musiał zatrzymać się na chwile żeby przepuścić przechodzące przez ulice stado małp ! wow !
Singapurskie ZOO jest najlepszym zoo jakie odwiedziłam w swoim życiu, a odwidziałam już wiele innych ZOO.













Wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach, zwierzęta wyglądają super, wybiegi zaplanowane są doskonale i z pomysłem. ZOO jest olbrzymie i kilka dobrych godzin zajęło nam zwiedzanie, poza samodzielnymi wędrówkami między wybiegami, ZOO ma zaplanowanych kilka niesamowitych pokazów. Wszystko razem składa się na dzień pełen fantastycznych wrażeń.


Miłośników przyrody zapraszam poniżej na mała przechadzką po Singapurskim ZOO.

















































































































































































Po wyczerpującym dniu pełnym wrażeń w ZOO udaliśmy się na poszukiwanie jedzenia, udaliśmy się do Little India, gdzie zupełnie przypadkiem obserwując tylko gęstość zaludnienia okolicznych knajpek, wylądowaliśmy na kolacji miejscu gdzie zamiast talerzy dostaje się wielkie liście bambusa !














Z pełnymi brzuszkami postanowiliśmy przyjrzeć się miastu po zmroku.

Singapur nocą mieni się całą masą kolorów. Zresztą zobaczcie sami.








































A tuż przed powrotem do domu, przyszedł nam do głowy pewien niesamowity i odrobinę niestandardowy pomysł. Jako ludziki szukające wrażeń i popchnięte pojawiającymi się tu i ówdzie się znakami zakazu. A znaki zakazu były dość niestandardowe bo mówiły o nie spożywaniu owoców durianu w metrze.




















No właśnie w Singapurze bardzo łatwo i tanio można dostać ten niesamowity owoc. Zapytacie co w nim niesamowitego, hmm durian znany jest z niezwykle delikatnego i wykwintnego smaku, ale również o wiele bardziej, z ohydnego zapachu. Wiec zaraz po zatkaniu nosów postanowiliśmy spróbować samego owocu.

Było warto, bo takie rzeczy nie zdarzają się codziennie, a ciekawi zawsze będziemy obcych smaków, więc aby się przekonać musicie sami wyśledzić duriana na Waszej drodze, my nie zdradzimy nic na temat walorów tego owocu. ;)