W ostatni weekend korzystając z pięknej pogody wybraliśmy się na piknik. A że piknikować uwielbiamy w sobotę rano mknęliśmy już Bruce Highway na północ. Celem naszej wyprawy miało być Tin Can Bay, maleńkie miasteczko leżące u wrót wielkiej piaszczystej wyspy – Frazer Island. Miejsce do którego już kiedyś zawitaliśmy przy okazji naszej zeszłorocznej wyprawy i które od tamtej pory pozostało nam w pamięci jako warte bliższego poznania.
Oczywiście znając nas żadna wyprawa nie może się odbyć bez dodatkowych atrakcji, przypadkowo odwiedzonych miejsc czy poznanych ludzi. Tak było i tym razem. Zamiast dążyć do celu naszej wyprawy uważny pilot wycieczki wymyślił drogę na skróty. Pierwszym przystankiem naszej wyprawy stało się tym samym miasteczko Tewantin. Pierwsze kroki skierowaliśmy do pobliskiej informacji turystycznej , gdzie spotkaliśmy 2 przemiłych starszych panów , którzy swym wyglądem i zachowaniem przypominali nam głównych bohaterów z filmu o zgryźliwych tetrykach:), owi przemili informatorzy turystyczni uprzejmi nam byli donieść, że bez napędu na 4 koła nie mamy co wybierać się drogą na skróty. Jednak pilot w postaci mej skromnej osoby, uparcie dążył do sprawdzenia drogi promem na druga stronę piaszczystej łachy będącej częścią zaczynającego się w tych okolicach Great Sandy National Park. Dotarliśmy do miejsca przeprawy promowej i zaczęliśmy obserwować auta, które przemieszczały się tym sposobem na drugi brzeg. Ku naszej ogromnej radości nie były to same 4 wheel drive ’y :) postanowiliśmy my również spróbować, tym sposobem po chwili byliśmy już na jednej z tych plaż, na których ruch można by porównać do Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Po plaży jeździło wszystko co dało rade nam wjechać, od wielkich wyjących aut, przez skutery aż po … wielbłądy! Właśnie tak niezliczona ilość osób i natężenie ruchu jakoś dość szybko wygoniły nas z tej plaży i ruszyliśmy w poszukiwania celu naszej podróży. Niestety droga na skróty wykluczyła się sama, wybraliśmy wiec wariant pośredni, czyli niby drogi tak zupełnie zwykłe, które czasem zmieniały się w żwirowo – piaskowe, ale za to widoki roztaczające się wokół były niesamowite, a dookoła co chwile rozchodził się zapach eukaliptusa i koali. Jak wiadomo w drodze na skróty głownie chodzi o to żeby było szybciej, hmm. Tym razem szybciej nie było, zdaje się że autostradą dojechanie do Tin Can Bay zajęłoby znacznie miej czasu, ale co tam, ostatecznie dotarliśmy do naszego pola namiotowego. A tam już na wejściu dostaliśmy całą masę informacji o tym co w okolicy warte jest zobaczenia, i już w chwilę po rozstawieniu naszego przenośnego domu, wędrowaliśmy uroczą ścieżką dookoła Tin Can Bay.
Miasteczko jest maleńkie, ma jeden bar, jednego policjanta i 2 przypływające niemalże codziennie dzikie delfiny. Wybraliśmy się na spacer po okolicy, szlakiem biegnącym dookoła miasteczka.
Nasz spacer przebiegał wzdłuż wybrzeża, krajobrazy zmieniały się z każdym niemalże krokiem, od iście księżycowych, gdzie odpływająca woda pozostawiła samotne łódeczki na pisaku, przez urocze mostki, skrzeczące papugi. Uroczy spacer zakończyliśmy wraz z zachodem słońca i udaliśmy się do jedynego pubu na wieczorne piwko. Tym samym mięliśmy okazje poznać jakieś 50% lokalnej ludności, która to w ten sobotni wieczór zebrała się tam na mecz i piwko. Niespodzianką, choć wymuszoną przez lokalny rynek, był fakt że w dowolnym w sumie momencie można było zostać odtransportowanym do miejsca zamieszkania przez uroczą barmankę.
Jeszcze tylko szybka kolacja i czas spać, bo jutro o 7 rano trzeba się stawić na przystani aby tym razem nie przegapić delfinów.
Obudziliśmy się z dość nietęgimi minami , bo z naszego materacyka zeszło prawie całe powietrze, co zmusiło nas niejako do wczesnego wstania. A skoro już wstaliśmy do wybraliśmy się wcześniej na przystań na poranną kawkę. Kiedy po chwili tam dotarliśmy jeden z delfinów – Miracle, już czekał na swoją porcję ryb. Popijając poranną kawkę obserwowaliśmy dzień budzący się do życia, pogawędzislimy z opiekunami delfinów i poznaliśmy historie Miracle, który to całkiem niedawno stoczył pojedynek z rekinem, po którym to ledwo uszedł z życiem, a na zawsze odebrane mu zostało jego lśniące ciałko, które teraz pokrywały blizny, stracił też część górnej płetwy i ogona. Mądre stworzenie po pomoc przypłynęło do ludzi, po 12 dniach kuracji odzyskał siły na tyle, aby móc znowu wypłynąć na szerokie wody.
Im bliżej było godziny zero, wyznaczającej początek karmienia tym więcej ludzi pojawiało się na przystani, na koniec w raz z nami oczekiwał już niezły tłumek.
Miracle oczywiście dostał swoją rybę z naszej ręki również, po czym udaliśmy się składać nasz przenośny domek, bo atrakcji na dziś mięliśmy jeszcze całą masę i ani chwili do stracenia.
Pozostałe atrakcje znajdowały się w okolicy miejscowości Rainbow Beach jak sama nazwa wskazuje słynie w okolicy z naturalnych kolorowych piasków.
Po drodze jednak do słynnych kolorowych plaż, odwiedziliśmy czerwono -wodny strumyk, gdzie woda była przeraźliwie zimna, a okolica śliczna. Mimo przepięknych okoliczności przyrody nie zdecydowaliśmy się jednak na kąpiel.
Kolejnym punktem wyprawy były właśnie słynne kolorowe piaski. Zrobiliśmy sobie długi spacer po plaży, aby im dalej byliśmy tym mniej ludzi i tym ładniejsze widoki.
Po naszej przechadzce brzegiem zimnego oceanu, przyszedł czas na piaskowe klimaty
i pustynie. Wdrapaliśmy się na wielką lachę piachu.
Spacerując po tej ogromnej wydmie można się było poczuć prawie tak samo jak w Łebie. Zapraszamy do spaceru z nami. Nam się bardzo podobało mam nadzieje że zdjęcia oddadzą klimat tego jak wygląda to miejsce.
Na koniec naszego weekendowego wypadu udaliśmy się na spacer w słodkowodnego jeziora położonego pośrodku lasu. Spacer w cieniu drzew po tym jak ostatnie 2 godziny biegaliśmy po rozgrzanej słońcem wydmie, dobrze nam zrobił. Ostatni punktem programu na dziś miała być kąpiel w Poona Lake i lunchyk zaraz potem.
Kiedy miedzy drzewami ujrzeliśmy pierwsze promyki słońca odbijające się w spokojnej tafli jeziora, usłyszeliśmy też ruch w zaroślach tuż przed nami.
Wypatrywaliśmy tutejszej zwierzyny tą ją właśnie znaleźliśmy albo raczej ona znalazła nas. Naszym oczom ukazała się olbrzymia jaszczurka, zwana tutaj Lace Monitor w tłumaczeniu na polski - Waran Kolorowy. Waran nie był specjalnie przerażony spotkaniem z ludźmi, jednak po chwili wdrapał się na pobliskie drzewo i stamtąd nas obserwował. Po spotkaniu z tym 1.5 metrowym jaszczurem ochota na kąpiel chwilowo nam przeszła, za to głód pozostał. Zabraliśmy się więc za przygotowanie naszego obiadku, na który to mięliśmy w planach zjeść pyszną sałatę z tuńczykiem. Niebawem miało się okazać, że nie tylko nam owo danie wydawało się pyszne…
Rozłożyliśmy kocyk i zaczęliśmy przygotowywać nasz posiłek jednym okiem ciągle obserwując kolegę na drzewie. Po chwili, kiedy zapachy naszego jedzenia rozeszły się po okolicy nasz kolega poczuł się zaproszony do naszego stołu. I rozpoczął powolny proces schodzenia z drzewa, my zupełnie jeszcze nieświadomi myśli naszego nowego znajomego przekonani byliśmy, że nasz wolno żyjący waran udaje się z powrotem na łono natury. Jakie było nasze zaskoczenie gdy po zejściu z drzewa , wysunął kilka razy swój języczek po czym uniósł się na łapach i zaczął biec w naszą stronę ! Zerwaliśmy się na równe nogi, a nasz nowy znajomy dopadł do naszego jedzenia. Jako, że nie zwykłam karmić dzikich zwierząt własnym jedzeniem zaczęła się walka o nasz posiłek. Wyposażeni w długą gałąź odganialiśmy intruza, który zupełnie nie wydawał się być przerażony faktem walki z człowiekiem. Kiedy Lukas dzielnie walczył z jaszczurem ja w pośpiechu chowałam nasz dobytek i nie zjedzony lunch. Waran ostatecznie uciekł na drzewo, a my zwartym krokiem udaliśmy się w nasz 2 km spacer do auta, rozważając po drodze dziwne zachowanie naszego napastnika. Kiedy już dotarliśmy do parkingu na tablicy informacyjnej doczytaliśmy informacje, że owe osobniki jak najbardziej tu żyją i że w zamian za jedzenie są gotowe zaatakować człowieka!
Mamy nauczkę na przyszłość co by czytać tego rodzaju tablice nieco dokładniej przed udaniem się w tereny dzikie.
Kiedy opowiadałam tą historię następnego dnia w pracy usłyszałam, że to co powinnam zrobić to położyć się płasko na ziemi i odczekać aż waran się nasyci i odejdzie. Bo podobno zaatakowany monitor jest wstanie z rozbiegu wspiąć się na stojącego człowiek jak na drzewa i dotkliwie ugryźć go np. w szyje. Na nasze szczęście nasz waran nie okazał się, aż tak zdeterminowany. Ale przygoda pozostanie na długo zapamiętana! Pamiętajcie - ostrożnie z waranami !