niedziela, 25 maja 2008

O marzeniach.

Historia, która chce Wam dziś opowiedzieć ma swój początek dość dawno temu. Już bliska byłam napisać, że wszystko zaczęło się 1 marca 2007 kiedy to… ale właśnie pisząc to zdałam sobie sprawę, że ta historia ma swój początek znacznie wcześniej. Tak naprawę chyba ciężko będzie ten początek znaleźć, tak jak ciężko jest znaleźć początek niektórych marzeń. Jedne z marzeń rodzą się pod wpływem przeróżnych wydarzeń naszego życia, a z innymi, śmie wierzyć, po prostu się rodzimy. I właśnie tak mniej więcej w chwili mych narodzin, urodziło się również marzenie, które chce Wam dziś opisać. Od kiedy tylko pamiętam moją wielką pasją były zwierzęta. Nie jakieś konkretne gatunki, czy osobniki, ale generalnie zwierzęta, wszelkie, duże, małe, dzikie i oswojone, milutkie i te złośliwe też. I kiedy tylko mogłam podejmować świadome decyzje w moim życiu zawsze pamiętałam o mojej największej pasji, miłości, powołaniu. Marzeniem mojego życia było móc pracować ze zwierzętami. Z jednej strony jakże ogólne marzenie, a z drugiej jak bardzo specyficzne. O mojej pasji wiedzą zdaje się wszyscy, którzy kiedykolwiek mnie poznali, niektórzy mieli nawet okazje widzieć mnie w „akcji”. Niespecjalnym zdziwieniem dla moich rodziców był wybór kierunku studiów, zwierzęta sprowadzane do domu czy wakacje spędzane w otoczeniu wszelkiej maści fauny.

Niestety jak to bywa z marzeniami nie zawsze łatwa jest droga do ich spełnienia. Tak też było i ze mną i moim marzeniem. Po latach prób znalezienia wymarzonej pracy, zapukała do moich drzwi rzeczywistość, która swoją brutalnością posadziła mnie za biurkiem, ba nie za jednym biurkiem. Biurek było wiele, niejednokrotnie biurkowa praca dawała mi poczucie spełnienia ale zawsze gdzieś na końcu głowy pamiętałam o tym co chce robić najbardziej na świecie.

Kiedy zrodził się pomysł Australii, to poza wieloma powodami dla których chcieliśmy tu przybyć, poza całą masą oczywistych powodów, był też ten jeden ukryty powód. Australia daje szanse, szanse na wymarzoną pracę.

Przez pierwsze tygodnie starłam się ze ścianą, i wcale nie było łatwo odłożyć marzenia na chwile znowu na półkę. Wymarzone pozycje oczywiście były co jakiś czas ogłaszane, ale jakoś nikomu nie przychodziło do głowy spotkać się ze mną w ich sprawie. Polski dyplom i dobre chęci nie zawsze wystarczą.

Były już takie chwile kiedy myślałam o powrocie za biurko, ale wtedy przychodziła myśl czy trzeba koniecznie było przenosić się 15 000 km żeby pracować tak samo ? odpowiedź na to pytanie zawsze była taka sama. Do tego był jeszcze mój super mąż który znosił dzielnie wszelkie moje nastroje, wspierał pomysły, a często po prostu był, co dla mnie było i jest nie lada podporą i pomocą. Za co mu teraz oficjalnie mogę serdecznie podziękować !

Już wspomnianego 1 marca 2007 wybraliśmy się na jedna z pierwszych samodzielnych wycieczek tu w Australii. Odwiedziliśmy największy na świecie park koali – Lone Pine Koala Sanctuary. Ja zakochałam się tym miejscu niejako od pierwszego wejrzenia. Potem odwiedzaliśmy inne parki łącznie z wielkim Australia Zoo, a ja ciągle pamiętałam o tym pierwszym. Może dlatego, że był pierwszym, a może dlatego że przypomniał mi podobny park w którym pracowałam w Polsce, a może dlatego, że było zielono, kameralnie, sama nie wiem, wiem tylko że wtedy obiecałam sobie zrobić wszystko żeby pracować właśnie tam.

A jeśli czegoś chce się bardzo bardzo, to szanse na to że to się stanie wzrastają odrobinę, to plus, ciężka praca i wytrwałość potrafią już działać cuda.

Droga nie była prosta, wiodła przez wiele maili, rozmów, dni oczekiwań, pracy jako wolontariusz, aż wreszcie stało się. Pewnego leniwego popołudnia usłyszałam to na co czekałam – „mam dla Ciebie prace!”.

Przez pierwszą chwile niedowierzałam, potem ogólnej radości , poklepywania po plecach, uścisków, podskoków nie było końca. Cieszyli się wszyscy którzy byli w tym procesie ze mną, moi kochani wolontariusze, moi teraz już koledzy z pracy, zdaje się że nawet zwierzęta się odrobinę uśmiechały.

Tak, tak kochani marzenia się spełniają, czasem wtedy kiedy najmniej tego się spodziewamy. Jeśli wierzymy i bardzo chcemy możliwe jest wszystko.
















Teraz każdego dnia wstaje z uśmiechem na ustach mimo, że kiedy ja idę otwierać garaż słońce dopiero się budzi. Po chwili witają mnie uśpione koale, machające ogonami na dzień dobry dingo, głodne kangury i oczywiście mój drugi ukochany mężczyzna – którego z radością Wam przedstawiam – BumbleBee, przepiękny, uroczy i jedyny w swoim rodzaju złoty opos.




















Naprawdę warto walczyć o marzenia !

sobota, 17 maja 2008

O tym co było jak nas nie było.

Z uwagi na sypiące się z różnych stron globu pytania o tym co się z nami działo jak na blogu nas nie było, zdecydowałam się nadrobić tą lukę w czasie pokrótce opowiadając co w owym czasie przykuło naszą uwagę.

Zaraz po tym jak pożegnaliśmy naszego gościa, rozpoczęliśmy mozolny proces pakowania pudeł. Przyszedł bowiem czas na nasza drugą przeprowadzkę w tym kraju. Nasz umowa wynajmu uroczego lokum na St Lucia wygasała bowiem pod koniec marca. A na przedłużenie jej nie zdecydowaliśmy się po tym jak usłyszeliśmy ile tym razem nasza agnacja zapragnęła by otrzymywać haraczu w zamian. Był to też dobry moment żeby sprawdzić jak się żyje odrobinę dalej od city .

O tym jak wygląda proces „zdobywania” nowego lokum do wynajmu w Australii pisałam rok temu przy okazji naszej pierwsze próby. Od tamtej pory nic się nie zmieniło i nadal jest to proces zdobywania punktów i udowadniania, że jest się lepszym niż pozostali aplikujący o nieruchomość. Nasze nowe lokum znaleźliśmy jeszcze za czasów kiedy była u nas Kasia, którą ja niestrudzenie ciągałam po różnych inspekcjach, czekaliśmy jeszcze tylko na decyzje właściciela, która przyszła zaraz po Kasinym wyjeździe.

Nasze nowe miejsce znajduje się jakieś 25 minut pociągiem od centrum, co dla nas obojga jest czasem zupełnie przyzwoitym jeśli chodzi o dojazdy.

W związku z przeprowadzką zmieniło się parę innych rzeczy w naszym życiu. Zamieszkaliśmy w przytulnym osiedlu złożonym z wolno stojących domków i bliźniaków, z widokiem na park. Za cenę znacznie niższą niż nasze ostatnie mieszkanie mięliśmy teraz do naszej dyspozycji dwu piętrowy dom , z 3 sypialniami i 2 łazienkami ! na początku mieliśmy nawet problemy z odnajdowaniem się wzajemnie w tej wielkiej posesji :) Oczywiście do większej przestrzeni człowiek przyzwyczaja się niezwykle szybko, więc jak łatwo się domyśleć teraz bieganie po schodach weszło nam w krew.

Po tym jak dzięki uprzejmości naszych wspaniałych znajomych przenoszenie pudeł i sprzętów dobiegło końca, przez kolejny tydzień próbowaliśmy dość do ładu z tym co i gdzie aktualnie się znajduje. Jak ja nie cierpię przeprowadzek! Mamy też mocne postanowienie, że następnym razem cała tą „brudną robotę” zrobi za nas firma przeprowadzkowa.

Nowy dom to też nowe zwierzęta jak się domyślacie, oto nasi nowi współlokatorzy.



































Powoli zasiedlaliśmy nowy domek i poznawaliśmy sąsiedztwo. Jakiś tydzień czy dwa po wprowadzeniu się zrobiliśmy sobie rozpoznawcza wycieczkę rowerową po okolicy.

Przy tej też okazji odnaleźliśmy śliczny park, który jest położony zaledwie kilka minut drogi od naszego domu, i który do dziś na służy jako doskonale miejsce do joggingu.

Park ma wszystko co park mieć powinien , jeziorka, placyk zabaw dla dzieci, urocze alejki, mnóstwo roślinności i lokalnej zwierzyny.





















































Przy okazji tej wycieczki poznaliśmy jedna z prawdopodobnie droższych dzielnic Brisbane, gdzie każdy dom i ogród są super dopracowane i piękne, a co drugi sąsiad ma wspaniały widok na las.

Zapraszamy na spacer po naszej nowej okolicy.








































A już w następnym odcinku, o tym jak warto mieć marzenia i co zrobić żeby się spełniały.