O Nowej Zelandii i jej urokach można by opowiadać całymi godzinami. Jest to jedno z tych niezapomnianych niesamowitych miejsc na ziemi. My mięliśmy tam cała masę przygód i zrobiliśmy setki zdjęć.
Ostatnią z wypraw, która chce wam opowiedzieć to wyprawa na lodowiec. Wyprawa, która podobnie jak większość tego, co chcieliśmy zobaczyć w Nowej Zelandii, zaplanowaliśmy o wiele przed tym zanim dowiedzieliśmy się o małej fasolce na pokładzie. Ja postanowiłam jednak uparci nie rezygnować z tej części. W końcu ile razy w życiu ma się okazje stąpać po żyjącym lodowcu.
Z dwóch miejsc, których można wybrać się na taką wyprawę my wybraliśmy Franz Joseph Glacier. Jedyne ustępstwo, na jakie się zdecydowaliśmy to skrócenie naszej wycieczki do pół dniowej, – co w sumie składało się na jakieś 7 godzin, zamiast cało dniowej, która trwałaby ok. 12.
O świcie stawiliśmy się w punkcie odprawy, gdzie zaopatrzono nas w niezbędny sprzęt, były goreteksowe kurki, spodnie, raki na buty i grube wełniane rękawice.
Czuliśmy się odrobinę jak prawdziwi alpiniści wyruszający w podróż. Jedyną przeszkodą, żeby oddać się przygodzie z uśmiechem na twarzy była pogoda. Od momentu, kiedy dotarliśmy do tej małej miejscowości dzień wcześniej i podpytaliśmy trochę miejscową ludność, wiedzieliśmy, że wyprawa na lodowiec to nie taka bułka z masłem. Głownie z powodu opadów deszczu, nam i tak udało się podobno trafić w jedną z bardziej suchych pór roku. Roczne opady w okolicy Franz Glacier wynoszą 6 -8 metrów! Wiedzieliśmy wiec, że suchą stopą nie uda nam się tego szlaku przebyć.
Kiedy jednak wyruszaliśmy busem dowożącym nas do podnóża lodowca, pogada postanowiła być wyjątkowo łaskawa i przez pierwszą godzinę nie spadła nawet kropla deszczu :) zostało to jednak nadrobione z nawiązką w późniejszych etapach naszej wspinaczki.
Pierwszy etap wyprawy to bardzo przyjemny spacer przez las, gdzie wesoło szumią tu i ówdzie pojawiające się wodospady. Droga leśną ścieżką dość szybko się jednak kończy, aby ukazać naszym oczom panoramę na lodowiec. Została tylko jeszcze mała przeszkoda do pokonania, żeby znaleźć się po właściwej stronie trzeba było przekroczyć mały strumyczek. Dzięki zatopionym tu i tam kamieniom udało nam się przejść przez strumyk suchą nogą.
Nasza grupa podzielona została na pół i ruszyliśmy dalej kamienistym szlakiem, bliżej każdym krokiem przybliżając się do niesamowitego cudu natury. Był jeszcze czas i ochota na zdjęcia. My po raz kolejny poszliśmy po rozum do głowy i postanowiliśmy tę część naszej wyprawy udokumentować naszą wodoodporną małpką – był to jedne z lepszych pomysłów na ten dzień.
Im bliżej jednak do czoła lodowca tym pogoda bardziej się z nami droczyła. W miejscu naszego następnego przystanku, gdzie mięliśmy założyć raki na buty, lało już jak z przysłowiowego cebra. Powiem tylko, że wtedy jeszcze chyba nam deszcz odrobinę przeszkadzał, to też miało się z czasem zmienić
Tymczasem rozpoczęliśmy naszą wspinaczkę. Deszcz lał a my używając wykutych w lodowcu schodków, łańcuchów i czego tylko przyszło nam do głowy się złapać wspinaliśmy się na górę. A że nawet mając raki na nogach, śliski lodowiec pokryty warstwą lejącego się z nieba wiadrami deszczu nie jest łatwą ścieżką spacerową, co chwila ktoś z uczestników naszej wyprawy zjeżdżał ślizgiem dół. Mi dodawało to tylko sił w rękach, aby trzymać się jeszcze mocniej, ja w końcu na lodowiec wspinałam się w 4 miesiącu ciąży, gdzie wszelkie upadki nie są wskazane.
Po jakiś 2 godzinach wspinaczki w strugach deszczu przestaliśmy chyba nawet zauważać, że pada. Podziwialiśmy otaczająca nas masę lodu, eksplorowaliśmy wydrążone przez wodę tunele i tu i ówdzie próbowaliśmy robić nawet jakieś zdjęcia. Po jakiś 4 godzinach dotarliśmy do szczytu naszej wyprawy, tam mięliśmy odrobinę więcej czasu na sesje zdjęciowe, złapanie oddechu i mokry lunch:)
Najgorsze chyba jednak było to, że czekał nas teraz droga w dół. Każdy, kto kiedykolwiek wspiął się na jakiś szczyt wiec że schodzenie bywa równie uciążliwe jak wchodzenie. Tak wiec mozolnie i bardzo ostrożnie rozpoczęliśmy nasza droga powrotną. Deszcz lał nieustannie. Kiedy już osiągnęliśmy ostatnią prostą okazało się że padający już n-tą godzinę deszcz zmienił odrobinę krajobraz na dole. Mały strumyk który sucha nogą dało się przejść w drodze na górę teraz bardziej przypomniał rwącą rzekę. Przekraczaniu takiego cieku wodnego towarzyszyły nie lada emocje. Nasz mały niegdyś strumyk teraz zmuszał nas do wejścia po kolana w lodowatą wodę, doszczętnie rujnując nasze buty, które schły potem do końca naszego pobytu w Nowej Zelandii i odrobinę dłużej już na Australijskim lądzie.
Mimo jednak ulewnego deszczu i całej energii poświeconej na wchodzenie i schodzenie, oboje jesteśmy zgodni, że była to jedna z najbardziej niezapomnianych wypraw w naszym życiu. Ani przez chwile nie żałowaliśmy tej decyzji. Zupełnie nie zapominając o tym, że na lodowiec udało nam się bezpiecznie wejść i zjeść cała nasza trójką.
czwartek, 31 grudnia 2009
czwartek, 19 listopada 2009
Białe szaleństwo !
Zawsze kiedy rozmawialiśmy o Nowej Zelandii pierwszą myślą uparcie krążącą po naszych głowach było oczywiście spróbowanie tutejszych stoków. Śniegu nie widzieliśmy już prawie 3 lata, nie mówiąc już o tym ile czasu nie widzieliśmy nart. Nowozelandzkie stoki są zdaje się jednymi z lepszych na świecie, wiec grzechem było by nie spróbować. Dlatego też kilka dni z naszego pobytu przeznaczyliśmy na narty.
Miłośnicy białego szaleństwa jako bazę wypadową najczęściej wybierają Queenstown, maleńkie turystyczne miasteczko, z którego łatwo można dotrzeć na kilka okolicznych stoków. Z całej naszej trójki do wypróbowania tutejszych stoków wytypowany został Lukas, ja z dzidzią oddaliśmy się przyjemnościom grzebania w śniegu połączonym z piciem niezliczonej ilości litrów gorącej czekolady.
Jako że sama nie jeździłam na nartach mogę tylko spróbować przekazać relacje Lukasa. Nasza pierwsza wycieczka na stok była strzałem w 10-tke ! okazało się że akurat piątki i soboty okoliczny stok jest otwarty również po zmroku. Nie wiele myśląc wpakowaliśmy się w nasze małe autko i mozolnie zaczęliśmy wspinać się pod górę. Odrobinę tylko z duszą na ramieniu, licząc a to, że łańcuchy przeciwśniegowe, które oddaliśmy już do wypożyczalni nie będą nam potrzebne, jak się okazało niebawem, nie były.
Ja przyznam się szczerze spodziewałam się polskich tłumów na Coronet Peak , a tam zupełnie spokojnie i cicho, może to nocna pora , a może fakt że chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie. Od stoków bardzo łatwych po takie z wyskoczeniami, to plus cała masa wyciągów powodowało, że tłum był niezauważalny. Lukas sprawnie wypożyczył sprzęt, nabył ski pass i w drogę. Jeszcze tylko krótka sesja zdjęciowa na dole, chwila przypomnienia czy oby na pewno pamięta, co i jak, i już mknął na górę. Z ilości zjazdów wnioskuje, że miał nie lada frajdę, jednak po jakiejś godzinie z hakiem postanowił do nas dołączyć, co by dać swoim kolanom odrobinę odpoczynku, w końcu to pierwszy dzień narciarski dopiero, a przed nami kolejne 3:) Z Lukasowej twarzy do końca dnia biła wielka radość, i zapewnienia że na pewno przyjedziemy tu jeszcze raz żebym i ja , a może nawet i nasz mały człowiek, moglibyśmy spróbować tutejszego białego szaleństwa.
W Queenstown przewidziane mieliśmy 3 dni, z których przynajmniej 1 postawiliśmy przeznaczyć na zwiedzanie okolicy. Lukas chyba nie mógłby patrzeć jak przez kolejne 3 dni pochłaniam kolejne książki z kubkiem czekolady w ręku:)
W ramach jednej z takich dodatkowych rozrywek udaliśmy się do tutejszego świata puzzli. Gdzie bardzo łatwo zapomnieć się gdzie tak naprawdę jest pion a gdzie poziom i czy woda oby na pewno nie może płynąć pod górę. Zabawy z iluzją zajęły nam parę dobrych godzin, poniżej krótka relacja z tego jak było.
Tego samego dnia odwiedziliśmy jeszcze słynne tutaj miejsce skoków na bungee. Widok z mostu, z którego skaczą ludziki był zapierający dech w piersiach.
Kolejne dni spędziliśmy już na stoku, udało mi się nawet zrobić szusującemu Lukasowi kilka zdjęć. Pogoda był śliczna przez cały czas naszego pobytu , a temperatury nawet tam wysoko w górach nadal były plusowe.
Wpisaliśmy wiec Queenstown na nasza listę miejsc, do których musimy wrócić i ruszyliśmy dalej w drogę.
Miłośnicy białego szaleństwa jako bazę wypadową najczęściej wybierają Queenstown, maleńkie turystyczne miasteczko, z którego łatwo można dotrzeć na kilka okolicznych stoków. Z całej naszej trójki do wypróbowania tutejszych stoków wytypowany został Lukas, ja z dzidzią oddaliśmy się przyjemnościom grzebania w śniegu połączonym z piciem niezliczonej ilości litrów gorącej czekolady.
Jako że sama nie jeździłam na nartach mogę tylko spróbować przekazać relacje Lukasa. Nasza pierwsza wycieczka na stok była strzałem w 10-tke ! okazało się że akurat piątki i soboty okoliczny stok jest otwarty również po zmroku. Nie wiele myśląc wpakowaliśmy się w nasze małe autko i mozolnie zaczęliśmy wspinać się pod górę. Odrobinę tylko z duszą na ramieniu, licząc a to, że łańcuchy przeciwśniegowe, które oddaliśmy już do wypożyczalni nie będą nam potrzebne, jak się okazało niebawem, nie były.
Ja przyznam się szczerze spodziewałam się polskich tłumów na Coronet Peak , a tam zupełnie spokojnie i cicho, może to nocna pora , a może fakt że chyba każdy znajdzie tu coś dla siebie. Od stoków bardzo łatwych po takie z wyskoczeniami, to plus cała masa wyciągów powodowało, że tłum był niezauważalny. Lukas sprawnie wypożyczył sprzęt, nabył ski pass i w drogę. Jeszcze tylko krótka sesja zdjęciowa na dole, chwila przypomnienia czy oby na pewno pamięta, co i jak, i już mknął na górę. Z ilości zjazdów wnioskuje, że miał nie lada frajdę, jednak po jakiejś godzinie z hakiem postanowił do nas dołączyć, co by dać swoim kolanom odrobinę odpoczynku, w końcu to pierwszy dzień narciarski dopiero, a przed nami kolejne 3:) Z Lukasowej twarzy do końca dnia biła wielka radość, i zapewnienia że na pewno przyjedziemy tu jeszcze raz żebym i ja , a może nawet i nasz mały człowiek, moglibyśmy spróbować tutejszego białego szaleństwa.
W Queenstown przewidziane mieliśmy 3 dni, z których przynajmniej 1 postawiliśmy przeznaczyć na zwiedzanie okolicy. Lukas chyba nie mógłby patrzeć jak przez kolejne 3 dni pochłaniam kolejne książki z kubkiem czekolady w ręku:)
W ramach jednej z takich dodatkowych rozrywek udaliśmy się do tutejszego świata puzzli. Gdzie bardzo łatwo zapomnieć się gdzie tak naprawdę jest pion a gdzie poziom i czy woda oby na pewno nie może płynąć pod górę. Zabawy z iluzją zajęły nam parę dobrych godzin, poniżej krótka relacja z tego jak było.
Tego samego dnia odwiedziliśmy jeszcze słynne tutaj miejsce skoków na bungee. Widok z mostu, z którego skaczą ludziki był zapierający dech w piersiach.
Kolejne dni spędziliśmy już na stoku, udało mi się nawet zrobić szusującemu Lukasowi kilka zdjęć. Pogoda był śliczna przez cały czas naszego pobytu , a temperatury nawet tam wysoko w górach nadal były plusowe.
Wpisaliśmy wiec Queenstown na nasza listę miejsc, do których musimy wrócić i ruszyliśmy dalej w drogę.
poniedziałek, 19 października 2009
Magiczna kraina fiordów.
Wydawać by się mogło, że nasz pobyt w Nowej Zelandii był niesamowicie krótki, ale to złudzenie spowodowane brakiem weny bo opisania kolejnych dni i niesamowitych miejsc. Dziś korzystając z chwili wolnego ponowiłam nadrobić choć odrobinę i pokazać wam odrobinę więcej tego co zachwycało nas w tym cudownym miejscu.
Kolejną z wycieczek zaplanowanych przez nas wiele tygodni przed wyjazdem było odwiedzenie niesamowitych nowozelandzkich fiordów. Naszym pierwszym wyborem było Milord Sound , niestety dzień przed naszą wyprawą na jedyną drogę prowadzącą fiordów zeszła lawina, blokując dostęp do tego niesamowitego miejsca. Wiele nie myśląc zmieniliśmy odrobinę plan i postanowiliśmy zobaczyć drugie z tych magicznych miejsc, Doubtful Sound. Aby dotrzeć do tej cudownej krainy trzeba było wstać o świcie, przebyć jakieś 30 km autkiem, po czym wpakować się na statek, który przy promykach wstającego słońca przewiózł nas po przepięknym jeziorze Manapouri.
Niestety im dalej od brzegu tym słoneczko bardziej chowało się za chmurami, a dookoła jak okiem sięgnąć roztaczały się wiszące złowieszczo mgły.
Kiedy mgły podniosły się odrobinę naszym oczom ukazały się strzeliste pokryte śniegiem szczyty gór. Na niemalże każdym rogu tworzyły się malutkie wodospady.
Śmiało można powiedzieć że po naszej wizycie w Nowej Zelandii już pewnie niegdzie na świecie wodospady nie będą robiły na nas takiego wrażenia. Tu tworzą się one niemal z minuty na minutę kiedy tylko pogoda zmieni się w odrobinę bardziej deszczową.
Rejs po tym niesamowitym jeziorze przykrytym białą pierzynką trwał około godziny. Kolejny środek transportu to autobus. Ale zanim wsadzono nas w nowy środek transportu mieliśmy okazję poznać przedstawicieli tutejszej fauny. Przywitać z nami przyszły się 2 alpejskie papugi zwane Kea. Po krótkiej chwili z tymi uroczymi ptakami, które zupełnie nic sobie nie robiły z całej masy aparatów fotograficznych wymierzonych w ich celu, ruszyliśmy dalej. Droga biegła w wyjątkowo malowniczym terenie, tu i ówdzie ukazywały się kolejne wodospady, wypływające z okrytych czapą śniegu górskich szczytów. Jak przystało na nasze szczęście i tą wyjątkową krainę deszcz padał już na dobre:).
Po kolejnych 40 minutach byliśmy już na właściwej przystani, z której mięliśmy wypłynąć w naszą baśniową fiordową krainę.
Po wpłynięciu na fiordowe wody sceneria stała się zupełnie jak z filmu. Pamiętacie jeszcze ‘Władce pierścienia’ i sceny z krainy elfów, to właśnie tak czuliśmy się wpływając na te niesamowite wody. Wszystko otoczone lekką mgiełką, sprawiało wrażenie, że za chwilę wpłyniemy w jedną z tych wielkich gór wystających z wody.
Co prawda wiało i padało całą drogę, wiec z pewnością odwiedzimy fiordy raz jeszcze licząca na odrobinę lepszą pogodę. Mimo to wycieczka była niezapomniana trwała w sumie prawie 9 godzin ! i oczywiście mamy teraz całą masę cudownych zdjęć.
Kolejną z wycieczek zaplanowanych przez nas wiele tygodni przed wyjazdem było odwiedzenie niesamowitych nowozelandzkich fiordów. Naszym pierwszym wyborem było Milord Sound , niestety dzień przed naszą wyprawą na jedyną drogę prowadzącą fiordów zeszła lawina, blokując dostęp do tego niesamowitego miejsca. Wiele nie myśląc zmieniliśmy odrobinę plan i postanowiliśmy zobaczyć drugie z tych magicznych miejsc, Doubtful Sound. Aby dotrzeć do tej cudownej krainy trzeba było wstać o świcie, przebyć jakieś 30 km autkiem, po czym wpakować się na statek, który przy promykach wstającego słońca przewiózł nas po przepięknym jeziorze Manapouri.
Niestety im dalej od brzegu tym słoneczko bardziej chowało się za chmurami, a dookoła jak okiem sięgnąć roztaczały się wiszące złowieszczo mgły.
Kiedy mgły podniosły się odrobinę naszym oczom ukazały się strzeliste pokryte śniegiem szczyty gór. Na niemalże każdym rogu tworzyły się malutkie wodospady.
Śmiało można powiedzieć że po naszej wizycie w Nowej Zelandii już pewnie niegdzie na świecie wodospady nie będą robiły na nas takiego wrażenia. Tu tworzą się one niemal z minuty na minutę kiedy tylko pogoda zmieni się w odrobinę bardziej deszczową.
Rejs po tym niesamowitym jeziorze przykrytym białą pierzynką trwał około godziny. Kolejny środek transportu to autobus. Ale zanim wsadzono nas w nowy środek transportu mieliśmy okazję poznać przedstawicieli tutejszej fauny. Przywitać z nami przyszły się 2 alpejskie papugi zwane Kea. Po krótkiej chwili z tymi uroczymi ptakami, które zupełnie nic sobie nie robiły z całej masy aparatów fotograficznych wymierzonych w ich celu, ruszyliśmy dalej. Droga biegła w wyjątkowo malowniczym terenie, tu i ówdzie ukazywały się kolejne wodospady, wypływające z okrytych czapą śniegu górskich szczytów. Jak przystało na nasze szczęście i tą wyjątkową krainę deszcz padał już na dobre:).
Po kolejnych 40 minutach byliśmy już na właściwej przystani, z której mięliśmy wypłynąć w naszą baśniową fiordową krainę.
Po wpłynięciu na fiordowe wody sceneria stała się zupełnie jak z filmu. Pamiętacie jeszcze ‘Władce pierścienia’ i sceny z krainy elfów, to właśnie tak czuliśmy się wpływając na te niesamowite wody. Wszystko otoczone lekką mgiełką, sprawiało wrażenie, że za chwilę wpłyniemy w jedną z tych wielkich gór wystających z wody.
Co prawda wiało i padało całą drogę, wiec z pewnością odwiedzimy fiordy raz jeszcze licząca na odrobinę lepszą pogodę. Mimo to wycieczka była niezapomniana trwała w sumie prawie 9 godzin ! i oczywiście mamy teraz całą masę cudownych zdjęć.
czwartek, 10 września 2009
Królewskie Albatrosy.
Podążając wyznaczonym szlakiem ochów i achów nie było końca. Tymczasem zmieniał się odrobinę krajobraz wokół nas. Nasza trasa wiodła wzdłuż malowniczego wybrzeża Nowej Zelandii.
Miastem docelowym na ten dzień miało być Dunedin, a że odległość do pokonania nie była duża mięliśmy sporo czasu na przystanki i sesje zdjęciowe.
Pierwszą z napotkanych atrakcji były olbrzymie głazy porozrzucane leniwie po plaży w maleńkiej miejscowości Moeraki.
Dawały one jednak doskonałe pole do popisu w kategorii zdjęć artystycznych, Lukas biegał z aparatem i próbował uchwycić je z najróżniejszych kątów a oto i co wyszło z tej głazowej sesji.
Miastem docelowym na ten dzień miało być Dunedin, a że odległość do pokonania nie była duża mięliśmy sporo czasu na przystanki i sesje zdjęciowe.
Pierwszą z napotkanych atrakcji były olbrzymie głazy porozrzucane leniwie po plaży w maleńkiej miejscowości Moeraki.
Głazy wyglądały przedziwnie, głównie, dlatego że zajmowały bardzo niewielki obszar plaży, a sprawiały wrażenie jakby niedokończonej gry w bilard prowadzonej przez olbrzymów, którzy po prostu zapomnieli po sobie posprzątać :)
Dawały one jednak doskonałe pole do popisu w kategorii zdjęć artystycznych, Lukas biegał z aparatem i próbował uchwycić je z najróżniejszych kątów a oto i co wyszło z tej głazowej sesji.
Po szaleństwach na plaży szybki lunchyk w kafejce z niesamowitym widokiem ruszyliśmy na poszukiwania zamku.
Zamek Larnach jest zdaje się jedynym zamkniem w całej Nowej. Obowiązek, więc nakrywał odwiedzić. Budowa zamku została ukończona w 1887 roku, co jak na niedługą historie całego kraju jest nie lada zabytkiem. Pogoda niestety nie zachęcała do szczególnie długich spacerów po okalającym zamek parku, a we wnętrzu niestety nie można było zdjęć, a to taki mały kawałek tego, jak zamek się prezentował.
Od spaceru po zamku już tylko krok od głównej atrakcji dzisiejszego dnia - Albatrosów.
Nowa Zelandia parę lat temu została zupełnie niespodziewanie zaszczycona przez Królewskie Albatrosy.
Albatrosy wybrały sobie uroczy przylądek nieopodal Dunedin. Nam udało się zobaczyć te niesamowite ptaki z bliska. Albatrosy są największymi ptakami na Ziemi, o rozpiętości skrzydeł sięgającej 3 metrów, i wadze przekraczającej 12 kg. Albatrosy są znakomitymi lotnikami, wykorzystując prądy powietrzne mogą całymi godzinami szybować na taflą oceanu w poszukiwaniu pożywienia. My mielimy szczęście być w Nowej Zelandii w czasie, kiedy Albatrosy wychowują swoje młode. Mając tylko jedno młode co 2 lata, oboje rodziców poświęcają całą swoją energię, żeby tylko udało się je szczęśliwie odchować, kosztuje ich to na tyle dużo że pod koniec wychowu młodych, rodzic waży mniej niż jego pociecha ! Udało nam się uchwycić jednego z Albatrosów wracającego z żeru i karmiącego swoje młode. Niejako gratis ten cudowny ptak zrobił rundkę specjalnie przed naszym obiektywem.
Na długo pozostaną nam w pamięci te niesamowite dostojne ptaki!
Subskrybuj:
Posty (Atom)