poniedziałek, 30 lipca 2007

Under water

Nasza nowa pasja rozwija się. Nurkowanie albo raczej snorkowanie okazało się niezmiernie wciągjącym zajęciem. W Australii ma to zupełnie inny wymiar niż w Polsce, tam zapał był mniejszy do tego rodzaju "sportów", bo nawet jeśli chciałby się poobserować podwodny świat to ciemne i zimne jeziora nie są specjalnie zachęcające. A tu ... czeka na nas jeden z Cudów Świata. Wielka Rafa - ahh, już niedługo wypróbujemy tam nasz sprzęt i umiejętności. Oboje nie możemy sie już doczekać tego co czeka nas w tym innym podwodnym świecie. Na razie ćwiczymy długie godziny w basenie, bardzo przyjemne godziny, ta wolność jaką można poczuć w wodzie i pod wodą ta lekkość ruchów, wciąga. W ostatni weekend nasz nowy narkotyk pochłonął nas bez reszty. Uchylimy wam mały skrawek z naszych podwodnych wrażeń.

środa, 18 lipca 2007

Wielkie Rzeczy

W ostatnią niedzielę postanowiliśmy się trochę polenić i odwiedzić plaże Słonecznego Wybrzeża (Sunshine Coast). Jak wynika z nazwy oczekiwaliśmy słońca i plaż, i dostaliśmy dokładnie to czego szukaliśmy. Były śliczne plaże z białym piaseczkiem, błękitny ocean i jak na zamówienie cudowne słońce. Sunshine Coast to nie oddzielne miasto, w skład Sunshine Coast wchodzą trzy obszary: Noosa Shire, Maroochy Shire i Caloundra City. Postanowiliśmy odwiedzić wszystkie trzy, dlatego też szybko zjechaliśmy z autostrady i zaczęliśmy wycieczkę drogą biegnącą wzdłuż oceanu, z otwartych okien samochodu roztaczały się przepiękne widoki i niesamowity zapach oceanu.

Na początek, żeby unikną wielkomiejskiej Caloundry zatrzymaliśmy się w malutkiej miejscowości Wurtulla, gdzie przywitała nas śliczna plaża z malowniczą zalewową zatoką. Trochę się tu polenilismy, wygrzaliśmy ciałka na piaseczku, zebraliśmy garść maleńkich muszelek i dalej w drogę.

Kolejny przystanek to Noosa Heads.














Tu udaliśmy się na spacer niekonwencjonalnym szlakiem, biegnącym wzdłuż oceanu, gdzie skacząc ze skały na skale mogliśmy obserwować z bliska fale rozbijające się o brzeg. Zamiast tłoczyć się na szlaku widokowym, zjedliśmy lunch siedząc na jednej z pólek skalnych.














Po godzinie hasania po skałkach dotarliśmy do piaseczku i ukrytej w zatoce plaży, tam też weszliśmy z powrotem na wyznaczony szlak. Kilka kroków dalej przysiedliśmy na urwisku obserwując skaczące w oddali delfiny. Park w Noosa miał dla nas jeszcze inne ukryte wysoko w koronach drzew niespodzianki – kolejne wolne koale :)











Słoneczko powoli zachodziło, wiec czas było ruszyć w stronę domu - szlakiem „Wielkich Rzeczy”. Pierwsza wielką była Wielka Muszelka w Tewantin. Następnie Wielka Truskawka widziana tylko przelotem niestety ( zbliżający się wieczór spowodował zamkniecie truskawki – ale jeszcze tam wrócimy). Po czym na koniec Wielkich Rzeczy Wielkie 15 metrowy Ananas. Otoczony plantacją ananasów zwykłego rozmiaru. I tu żeby nie było wątpliwości ananasy nie rosną na palmach, moi drodzy one rosną na ziemi...zresztą zobaczcie sami.

Jeśli zaczęliście się zastanawiać o co mi chodzi z tymi Wielkimi Rzeczami już spieszę z odpowiedzią. Australijczycy maja chyba jakiś kompleks, albo po prostu lubią wszystko co duże. Idąc tym tropem postanowili postawić kilka rzeczy wielkich rozmiarów rozsianych po całym kraju, mało tego wydali nawet serie znaczków pocztowych przedstawiającą część olbrzymów. Tak wiec wielkie rzeczy spotkane na naszym szlaku to początek serii :)


















W drodze powrotnej jeszcze tylko szybka wizyta w krzywym pubie Ettamogah i już było ciemno.












Słoneczne Wybrzeże (Sunshine Coast) podobało nam się bardzo, chyba nawet bardziej niż pełne turystów, ogromnie wysokie Słoneczne Wybrzeże (Gold Coast) wiec na pewno jeszcze nie raz wybierzemy się w tamtym kierunku.

wtorek, 10 lipca 2007

Jaskiniowcy z głową w chmurach

W sobotę zaraz po basenie i tuż przed tenisem wybraliśmy się do city na rowerkach. I jakie było nasze zdziwienie kiedy w przeciągu godziny zobaczyliśmy jakieś 10 par nowożeńców, wyrastających niemal na każdym rogu – no tak przecież to magiczna data trzech siódemek ma moc przyciągania. Nam wydało się to trochę smutne, że ludzie decydują się na ślub tylko dla daty, nie wiem czy to dobrze wróży tym małżeństwom. Tu ślub to jeszcze większa komercja niż w Polsce, wszystko według określonego szablonu, 2 lub najlepiej 3 identycznie ubrane druhny, podobnie drużbowie, identyczne garnitury, jeśli samochód to najlepiej limuzyna, ślub nie musi odbywać się w „murach” kościoła czy urzędu, tu można wziąć ślub pod palmą czy na plaży. Jednak to co nam się wydało strasznie smutne to fakt, że tu wesela wyglądają zupełnie inaczej, inność polega na fakcie, iż tu nie ma wesel w „polskim” stylu, z tańcami do białego rana. Tu jest coś w rodzaju obiadu, nikt nie tańczy , a goście rozchodzą się do domów po jakiś 2-3 godzinach. Zdecydowanie wolimy Polski zwyczaj:) Choć ślub na plaży marzy się chyba niejednej przyszłej pannie młodej....




Na niedziele przewidziany był spacer po kolejnym lesie deszczowym, tym razem miał to być spacer w koronach drzew, brzmiało kusząco...Jakie było nasze zdziwienie, kiedy po dotarciu na miejsce naszego spaceru, mieszczące się w samym sercu Lemington National Park w malutkim miasteczku O’Reilly, zastaliśmy cały parking pełen samochodów, a na szlaku korek ustawiony z niecierpliwych turystów wszelkich narodowości. Sam Tree Top Walk czyli spacer w wierzchołkach drzew, też troszkę nas rozczarował, trasa zajmowała jakieś 10 minut, przyjemnie było poruszać się po rozbujanych mostach, chyba najciekawszy był widok z drzewa, na które można się było wspiąć po niesamowicie wysokiej drabinie, tam przez chwile można się poczuć jak jeden z ptaków lub jeden z całego wielkiego stada oposów zamieszkujących to drzewo i uaktywniających się nocami :)








Tymczasem zamiast oposów na drzewie, spotkaliśmy cale stado prześlicznych kolorowych papug, które z przyjemnością korzystały z uprzejmych turystów którzy przygotowali dla nich jedzono. Kolory tutejszych papug chyba nigdy nie przestanie mnie zachwycać.







































W malutkim O’Reilly znalazł się nawet malutki uroczy kościółek.Jeszcze tylko szybki lunch w O’Reilly, szybki bo zimno przejmujące i wijącą się wokół góry drogą w kierunku winiarni.

































Winiarni na tyłach, której w potoku mieliśmy spotkać , przy odrobinie szczęścia, żyjące na wolności dziobaki. Winiarnia była, strumyk jak najbardziej, jednak dziobaki chyba miały przerwę bo nie dało ich się nigdzie wypatrzyć. Jakby w ramach zadośćuczynienia znalazły sie kolejne papugi, tym razem szaro-różowe.





















Po zwiedzeniu komercyjnej części parku Lemington przyszedł czas na spacer szlakiem jaskiń.I już na początku szlaku niespodzianka, pierwszy nasz koala na wolności. Nie mam zupełnie pojęcia co on tam robił, na zupełnie wyjedzonym drzewie, wyglądał jak by go kumple zostawili po imprezie a on biedny nie wie co właściwie zaszło.. rozkoszny, jak wszystkie spotkane koale!

















Jaskinie również były, trochę inne niż się spodziewaliśmy, bardzie otwarte ale robiące wrażenie. Jaskinie, w których spokojnie mogłaby zamieszkać niejedna Aborygeńska rodzinka.



















Tutejszy las był bardzo podobny do ostatniego, obfitujący w cała masę zakręconych drzew, zwisających w przedziwny sposób gałęzi, z niektórych nawet udało się zrobić huśtawkę :)Po zejściu ze szlaku naszym oczom ukazał się śliczny malutki hotelik z pięknym miejscem widokowym, ostatnie zdjęcia przy zachodzącym słońcu i 2 km krętą drogą o zmierzchu w poszukiwaniu autka:)

poniedziałek, 2 lipca 2007

Wielkie Góry Wododziałowe

W ostatnią niedziele wybraliśmy się na przechadzkę górskim szlakiem.

Po drodze na szlak odwiedziliśmy urocze outbackowe miasteczko Boonah, w którym życie płynie tak wolno, że ma się wrażenie że stoi ono w miejscu. Zaskoczeniem w Boonah był jeden z parkingów gdzie naszym oczom ukazała się prześliczna parada starych aut, fantastycznie utrzymanych, mało tego zdolnych do jazdy, ba posiadających nawet ważne ubezpieczenie.






















Wyjeżdżając z Boonah jeszcze szybkie zdjęcie przy lokalnym koniu i w drogę:)















Jadąc w stronę Warwick czyli w głąb lądu, nasza trasa stawała się coraz bardziej górską drogą, autostrada coraz bardziej wiła się wokół gór, a naszym oczom ukazywały się coraz wspanialsze widoki. Przyszedł czas na wejście na szlak. Po wyjściu z samochodu okazało się, że delikatnie mówiąć wieje chłodem, zabezpiecznie na taką ewentualność zalozliśmy ciepłe ciuszki i w drogę. Main Range National Park, przywitał nam mnóstwem rozmaitych szlaków, przyznam, że nie było łatwo wybrać jeden. Dlatego postawiliśmy zobaczyć dwa:) I tu kolejne zaskoczenie, każdy las deszczowy który spotykamy jest inny, ten wyróżniał się niesamowitej wielkości drzewami, w niektóre z nich człowiek spokojnie mógłby wejść. Nie zabrakło górskich potoków, małych wodospadów. Znalazło się również przyjemne miejsce na piknik na zielonej słonecznej polanie.

















Drugi szlak prowadził do jednego z lookout’ów, gdzie dzięki pięknej pogodzie widok był niesamowity. Jeszcze tyle gór, na które postaramy się wdrapać. Po przejściu około 10 km postanowiliśmy ruszyć dalej.











Na zakończenie dnia przewidziany był późny lunchyk w Warwick. Warwick miasto na trasie autostrady, gdzie na każdym rogu znajduje się albo motel albo fast food. Miasto przez które mknął wielkie pociągi drogowe. My wybraliśmy się tam, żeby zjeść lunch przy wielkich nożycach. Pomniku postawionym na pamiątkę najlepszego postrzygacza owiec Jackie’ego Howe, , który to w ciągu 8 godzin ostrzygł, oczywiście za pomocą takich właśnie nożyczek, 321 owiec! Rekord ten został ustanowiony w 1892 roku i nie został pobity aż do roku 1950 mimo używania elektrycznych maszynek. Wspomniany już Jackie wprowadził też modę na koszulki bez rękawów, gdyż znany był z tego że podczas pracy odcinał rękawy od swoich koszuli , do dziś wielu Australijczyków na tego rodzaju koszule mówi „ Jackie Howes”.

Kasik, pamiętasz jeszcze nasze poczynania podczas strzyży w Żelaznej :) daleko nam było do tego rekordu, oj daleko....