W planach mieliśmy przechadzki uroczymi szlakami, w tym jeden z malowniczymi 3 iglicami o nazwie – trzy siostry, rozochoceni po tasmańskich szczytach po cichu planowaliśmy zdobycie jakiegoś w Górach Błękitnych.
Ja korzystając z wolnego piątku do Sydney doleciałam w godzinach wczesno popołudniowych i od momentu wyjścia z lotniska wiedziałam, że nasze plany chyba nie będą łatwe do spełnienia. Lało ! pogoda była iście pod psem, lał deszcz, była mgła i ostatnią rzeczą na jaką miałam ochotę to spacery po mieście, szybko też wymościłam sobie gniazdko w hotelu i czekałam na Lukasowy powrót z pracy, jednocześnie sprawdzając aktualną ofertę tutejszej telewizji, bo my uparcie już ponad 2 lata nie mamy w domu telewizora, bylibyście zdziwieni jak dużo czasu można zaoszczędzić pozbywając się tego pudełka :)
Zjawił się i Lukas po jakiejś chwili i z parasolem w deszczu udaliśmy się na polowanie, w końcu już dobrze po 5 a my jeszcze ciągle przed obiadem. Po szybkim jedzonku pogoda dalej nie zachęcała do spacerów ale los chciał że zaraz pod okami naszego hotelu znajdował się uroczy irlandzki pub, nie omieszkaliśmy tam wstąpić. Czuliśmy się prawie jak w Dublinie, pogoda podobna, piwo to samo … Kiedy dopijaliśmy już nasze trunki deszcz postanowił zrobić sobie przerwę a dla nas była to wymarzona pora na wieczorny spacer. Pierwszym i najważniejszym punktem spaceru było zdobycie jedzenia dla oposów żyjącym w parku w centrum miasta. Spotaliśmy tam i dokarmiliśmy kilka wybrednych osobników, które zdecydowanie bardziej wolały batonika z ziarnami niż jabłko ?! Potem jeszcze tylko szybki spacer nad zatokę i czas spać bo rano chcąc nie chcąc czekały na nas góry.
Poranek nie zaskoczył nas nagłą zmianą pogody, lało zupełnie jak dnia poprzedniego tą tylko różnicą że mgła była teraz zdecydowanie bardziej gęsta i unosiła się wszędzie gdzie okiem nie sięgnąć.
Oto jakie wydoki roztaczały się z okien naszego samochodu. Kiedy dotarliśmy już w miejsce gdzie powinny znajdować się Trzy Siostry ujrzeliśmy tylko gęstą białą mgłe ..
Pozostala nam tylko opcja kolejnej kawy i starym sposobem poszukanie czegoś co dałoby się robić w środku nigdzie w zastępstwie chodzenia po górach. Okazało się, że miejscowa branża turystyczna jest świetnie przygotowana na taką pogodę i ci którym nie dane było zobaczyć gór na własne oczy, mogą skorzystać z miejscowego kina, gdzie na wiekiem ekranie można zobaczyć film dokumentalny pokazujący z grubsza co można zobaczyć kiedy pogoda dopisuje.
Będąc już na skraju wyczerpania nerwowego postanowiliśmy poszukać zajęcia na dzień następny. I tu świetnym pomysłem okazały się jaskinie. Jenolan Caves to niesamowity system wielu jaskiń, połączonych ze sobą, z podziemnymi jeziorami i o różnym stopniu trudności. My nie musieliśmy się długo zastanawiać która chcemy zobaczyć jako pierwszą ,padło oczywiście na
jaskinie Lukasa :)
Kolejne , w tym te najbardziej ekstremalne, z linami i kaskami na głowach, gdzie momentami trzeba nawet przepłynąć kawałek w poziemnej rzece, zostawiliśmy sobie na kolejną wizytę w tym miejscu.
Jaskinie są niesamowite, mają całą masę rozmaitych wytworów skalnych, wśród niektórych można się doszukać znajomych kształtów , można znaleźć biskupa, wodospad czy rozsiane tu i ówdzie butelki szampana. Jednak największą atrakcją jaskini Lukasa jest pęknięta kolumna. Kolumna tak naprawdę nie jest pęknięta, tajemnica jest bardzo prosta, rosnące przez lata stalaktyty i stalagmity nie spotkały się we właściwym miejscu dając teraz ten niesamowity efekt pękniętej kolumny. W ramach naszej wycieczki po tej jaskini mieliśmy również niesamowity pokaz świateł i mały koncert.
Z pewnością wrócimy tam jeszcze raz. Miejsce warte jest odwiedzenia, a nam może za drugim razem uda się zobaczyć, chociaż kawałek gór błękitnych.
4 komentarze:
Lukas jaskiniowiec :)
no dobrze dobrze .. a gdzie sa nowosci ?
A cóż to za stagnacja na blogu?;> Żyjecie Wy tam jeszcze?;>
Pozdrawiam,
MatrO
Kochani Blogowicze,
obiecuje niedlugo nadrobic pisanie, przeprowdzka troche wyrwala mnie z blogowego swiata :)
pozdrawiam
Prześlij komentarz