sobota, 27 października 2007

Popoludnie nad oceanem

Zgodnie z obietnicą złożoną samym sobie, przyszło nam spędzić popołudnie na oceanem. Jeśli chodzi o ocean to opcje zawsze są 2, może nie opcje a kierunki. Na północ do Sunshine Coast i na południe do Gold Coast. Dla nas wybór zawsze jest dość prosty, znacznie bardziej lubimy spędzać czas na spokojnym i zacisznym Sunshine Coast niż na „lanserskim” Gold Coast, choć czasem zaglądamy i tam.


Tym razem chcieliśmy spędzić spokojne popołudnie na plaży, pograć w piłkę, pozbierać muszelki ( które swoją drogą, niedługo przestaną mieścić się w domu :)) , zjeść spokojny lunchyk na kocyku i trochę się popluskać w super słonym oceanie.
A wszystkie te rzeczy na raz da się robić na długich, piaszczystych i niejednokrotnie pustych plażach na północy. Może nasz sentyment do tego kierunku bierze się z faktu, że pierwszą plażą, którą odwiedziliśmy w Australii była właśnie plaża na Sunshine Coast. Kierując się śladami wspomnień udaliśmy się na dokładnie tę samą plaże co za pierwszy razem. Odwiedziliśmy ten sam co ostatnio wrak statku, poszliśmy na długi spacer brzegiem, zjedliśmy lunch w tym samym miejscu. Taki trochę powrót do przeszłości:)








Jak niektórzy z was wiedzą, absolutnie uwielbiam plaże, nie po to tylko żeby się tam opalać, bo to akurat lubię najmniej, ale po to żeby tam być. W Polsce morze zaliczałam o różnych porach roku z różnych okazji albo i bez okazji. Tu nad ocean jest bliżej, wiec robię to jeszcze chętniej negocjując z Lukasem kolejne wizyty w celu zobaczenia „falek”. Może w poprzednim wcieleniu byłam marynarzem , żeglarzem czy chociażby rybką, ale coś zawsze ciągnęło mnie do falek.

Gorąco pozdrawiam pasjonatów morza , falek i piseczku :)

piątek, 26 października 2007

Po prostu nie mogłam sie oprzeć :)

Każdy kto jest szczęśliwym posiadaczem zwierzęcia obleczonego sierścią na pewno zrozumie.
Dzięki Kasik za podesłanie.

Wiele rzeczy stało się jasnych po obejrzeniu tego filmiku.
Posiadaczom kotów i całej reszcie która rozważa ten fakt, gorąco polecam



czwartek, 25 października 2007

W poszukiwaniu wodospadu

Jak wszem i wobec wiadomo nie bardzo lubimy siedzieć w domu i staramy się wykorzystać każdą okazję to spędzania wolnego czasu na świeżym powietrzu.

Weekend jest oczywiście znakomitą okazją do tego typu aktywności.

W Brisbane jest pewnie kilka takich miejsc ( spokojnie - już tłumacze jakich – takich) ale jedno z nich ( o innych w sumie nie wiem, ale pewnie jakieś drapacze chmur się kwalifikują) z których to miejsc rozpościera się widok na panoramę miasta. Inne miasta budują w tym celu specjalnie wysokie wieżowce, które nie jednokrotnie przy okazji zasłaniają sobą inny widok, lub ewentualnie słonce, w Brisbane takim miejscem jest naturalne wzniesienie terenu znane Mount Coot-tha położone na wysokości 244 m n.p.m.. A że przy okazji mieszkamy od owego wzniesienia przysłowiowy rzut beretem postanowiliśmy, dając kolejną szansę prowadzenia auta „młodemu” kierowcy, udać się właśnie tam na przechadzkę.

Sama nazwa miejsca Coot-tha lub/i Kuta - pochodzi o Aborygńskiej nazwy terenu oznaczającej „miód” lub/i „miejsce dzikiego miodu” – smacznie prawda.


Poza panoramą, którą można podziwiać z miodowego pagórka, znajduje się tam również planetarium, niesamowity ogród botaniczny a dookoła wszystko otoczone jest niesamowitym lasem, który kryje w sobie wiele niespodzianek. Właśnie owe leśne tereny udaliśmy się eksplorować.












Podążyliśmy szlakiem wodospadów.





Simpson Fall, bo tak zwał się nasz pierwszy poszukiwany, niebywale nas zaskoczył. Czym mianowicie ?



Brakiem swojej osoby. Po wodospadzie zostały tylko skałki, i niewielka kałuża.

Widać nasza susza dała się we znaki przyrodzie. Ale niezarażeni brakiem wodospadu, zrobiliśmy sobie na jego tle sesje zdjęciową. Po czym ruszyliśmy szlakiem na spacer leśną ścieżką.







Las, którym spacerowaliśmy był wyjątkowo urokliwy, wraz ze swoimi rozstajami dróg, i dziurawymi drzewami.















Zaczailiśmy się też na bezkrwawe polowanie na mieszkającego tam motyla - to naprawdę nie my wyżarliśmy mu skrzydełko!










Wracaliśmy do domu z myślą, że koniecznie trzeba poznać pozostałe szlaki Mt Coot-tha i koniecznie potrzebujemy miejsca gdzie jest troszkę więcej wody, niekoniecznie tej spływającej z naszych pleców:).

Dlatego w kolejnym odcinku – popołudnie nad oceanem.



ps. niektóre z zamieszczonych zdjęć mogą wydać sie dość zaskakujące z uwagi na kompozycje, wszytko tłumaczy będący w użyciu pilot do aparatu z funkcją zoom :)


wtorek, 16 października 2007

Ptasiek

Zupełnie niespodziewanie wracając w sobotę z rowerowej wycieczki pod koła rzuciło nam się pisklę. Uznając chyba, że to jedyne rozsądne wyjście- a za razem ucieczka przed ścigające je zgraję dorosłych ptaków. Pisklę już dość spore, posiadające nawet całkiem niezłą – jak się potem okazało - umiejętność latania, spojrzało nam głęboko w oczy ujmując tym samym nas swoją bezbronnością. W ten oto sposób, Lukas wracał do domu na 2 rowerach a ja w kasku, niczym w kołysce przemycałam Ptaśka.

Pierwsze co udało nam się szybko ocenić, to fakt że Ptasiek nie był ranny, jego w tym szczęście bo pora była już mocno popołudniowa i ewentualna pomoc medyczna była by niesiona z pewnym utrudnieniem. Ptasiek był zdrowy i głodny, chociaż chyba najbardziej był zmęczony. Nie wiemy ile czasu walczył ze zgrają, która go atakowała, ale widać wystarczająco długo aby bez przeszkód zasypiać na ludzkich rękach. Po nakarmieniu Ptaśka, w milionie prób, w różnego rodzaju pokarmem nasze pisklę postanowiło udać się w objęcia Morfeusza. My tym samym wykorzystaliśmy okazję, że „nasze” młode usnęło i jak na skrzydłach pojechaliśmy do parku na nocny seans kina pod gwiazdami. Idea kina w parku nocą podoba nam się niezmiernie, i chętnie korzystamy z pokazów. Przyszedł czas powrotu do domu. A w domu mała niespodzianka, okazało się że łóżko Ptaśka stanęło w wyjątkowo złym miejscu gdyż osobnik używając własnej powierzchni lotnej przeniósł się w pobliże okna wychodzącego na ogródek. Szybkie przemeblowanie i ptaszek spał ponownie snem niedźwiedzia, wcześniej oczywiście został odpowiednio nakarmiony i napojony. Tak ułożone do snu maleństwo dało nam kolejną okazje powrotu do ulubionych czynności, czyli kolejny filmik tym razem w kinie domowym. Mniej się to Ptaśkowi podobało bo na wzór człowieka zakrywającego uszy poduszką kiedy to dochodzą go drażniące i nie dające spać dźwięki, nasz Ptasiek nakrył sobie cala swoją malutką główkę skrzydełkami.

Parę godzin później kładąc się spać, Lukas z szelmowskim uśmiechem rzucił tylko na dobranoc „ wiesz że wstajesz jutro o 5 z cała resztą ptaków:)”. Z taką też myślą chcąc nie chcą zasypiałam. Jakie było moje zdziwienie gdy otwierając oczy o poranku nie byłam obudzona przez naszego Ptaśka. Ptasiek okazał się być bardzo kulturalnym gościem i cichutko czekał aż żywiciele się obudzą. Po czym po owej pobudce zaczął swoje cichutkie ptasie trele, przerywane co jakiś czas posiłkami. Jak to ptaszek, jadł mało ale często. Około 10 rano urządził nam Ptasiek w kolejności 2 konkury: konkurs lotów przełajowych przez mieszkanie oraz konkurs znajdź mnie jeśli potrafisz – w przypadku drugiego konkursu droga do schowków pokonywana była przez Ptaśka pieszo. Po ogłoszeniu wyników obu konkursów przyszedł czas na najważniejsze pytanie: czy Ptasiek nadal potrzebuje naszej pomocy ?! Z żalem i ciężkim sercem odpowiedzieliśmy sobie na nie. Ptasiek wypoczął , podjadł i gotów jest do drogi. Tym razem wyruszył w podróż już w pojedynkę. Przez chwilę wahał się jeszcze czy oby na pewno chce odlecieć, przysiadał na naszej przydomowej palmie, poćwierkał jakby na „do widzenia” i odfrunął szukać kolejnych przygód.






Z OSTATNIEJ CHWILI :

Udało mi się odkryć pilnie przez ptaśka strzeżoną tajemnicę. Pochodzi on ze znanego rodu Miodojadów. Od tej chwili możemy go nazywać: w dosłownym tłumaczeniu - "hałaśliwym górnikiem" lub w bardziej naukowym "Miodożerem maskowym" ( może dlatego był taki słodziutki:))- dla rządnych wiedzy pozostałe informacje skrzętnie ukryte pod nazwą Noisy Miner

dodam już tak na zupełne zakończenie tego posta, że Ptasiek we własnej osobie lub jego krewni odwiedzają dość często nasz ogródek :) ćwierkają wtedy porozumiewawczo, kiwają główką i zdają się nawet uśmiechać kątem dzióbka...



wtorek, 9 października 2007

Oktoberfest - prawie jak w Bawarii

W ostatni weekend wybraliśmy się na obchody święta piwa w Brisbane. Nie szczególnie zdziwił nas fakt, że Oktoberfest jest organizowany w Australii, wystarczy rozejrzeć się po okolicy a szybko okaże się, że Niemcy są jedną z bardziej licznych grup narodowościowych.

Dla nas to Oktoberfest miało podwójne dno. Poza faktem, że pojawią się europejskie kiełbaski , golonki i piwko, chcieliśmy dokonać pewnego porównania. Rok temu mieliśmy okazje pić piwo i jeść precla w Monachium, kiedy to jeszcze nawet w naszych głowach nie rodziła się myśl o Australii. Teraz po roku jesteśmy mieszkańcami drugiej strony globu a mimo to ponownie pijemy piwko na Oktoberfest:) Kto by pomyślał…

Idąc na tegoroczne obchody zdawaliśmy sobie doskonale sprawę że Brisbane to nie Monachium, Queensland to nie Bawaria, a Australia to nie Niemcy, jednak liczyliśmy na chociaż namiastkę klimatu sprzed roku.

Przy bramce biletowe – pierwsza różnica, w Monachium nikt biletów nie sprzedawał – zjawiliśmy się w okolicach 17, co wydało nam się znakomitą porą na rozpoczęcie świętowania. Jednak „panienka z okienka” znaczy bileterka poinformowała nas że szybciutko szybciutko bo piwko sprzedajemy tylko do 18 ! W te pędy ruszyliśmy w kierunku pierwszej napotkanej „budki” z piwem, a tam kolejna niespodzianka. Chcesz piwko idź kup bilecik-karnecik. My tym samym krok w bok po bilecik – coś czego nie jesteśmy wstanie sobie wyobrazić w Monachium! Już z bilecikiem z powrotem do „budki” z piwem. Kolejna różnica, jeśli chcesz piwko w kufelku zapłać kaucyjkę za kufelek inaczej plastik, w Bawarii mimo szalonych tłumów piwo każdy dostawał w wielkim litrowym kuflu ! My jednak stęskniliśmy się już trochę za piwkiem z plastikowego kubeczka, więc zupełnie nie przeszkadzała nam ta forma. Jeśli chodzi o tę część Oktoberfest podobieństwem wykazała się cena napoju, w Monachium litr piwa rok 2006 – 7,35 Euro, Brisbane 0,5 l rok 2007 8 AUD.












Z piwkiem w garści otarliśmy pot z czoła po uprzednio dokonanej gonitwie w celu jego nabycia, udaliśmy się na przyjrzenie się z bliska okolicznym atrakcjom. Okazało się, że atrakcji nie ma zbyt wielu, można zjeść bawarską golonkę, albo Leberkaese’la, co też po krótkim namyśle postanowiliśmy uczynić. Obudziła się w nas jednocześnie tęsknota za kiełbaską z grilla, taką zwykła europejską kiełbaską – hmm, wiedzeni zapachem prawie jak postacie na kreskówkach po chwili siedzieliśmy już (!- o tym za chwile) i spożywaliśmy ten boski posiłek. No właśnie siedzieliśmy wieczorem w niedziele na Oktoberfest ! nie do pomyślenia w Monachium gdzie palca nie dało się wetknąć przez cały czas trwania Oktoberfest. Nasyceni rozpoczęliśmy poszukiwania bawarskich precli – niestety nieudane- chyba się skończyły :(

Ale , ale nasz słuch się nie może mylić to prawdziwa bawarska kapela przygrywa pod namiotem (tu jedynym, ale rozumiemy że to w końcu symboliczne święto). Kilka kroków dalej na scenie w namiocie rzeczywiście przygrywała prawdziwa kapela, przygrywali że ho ho, tylko czemu po jakiś 5 kawałkach rodem z Bawarii usłyszeliśmy przeboje radia 97,3 Brisbane , nie wiem?! Ale kapela wyglądała zupełnie jak w Monachium, prawdziwe stroje i zdaje się prawdziwi Niemcy, bo angielski szedł im raczej opornie.
















Jednym słowem, było przyjemnie, było piwko i muzyczka, tłumów nie było to nawet przysiąść było gdzie. Było prawie jak w Monachium, a prawie jak wiemy robi zasadniczą różnicę….


Zamieszczone zdjęcia są oczywiście z 2 imprez, uważne oko obserwatora wychwyci subtelną różnicę.

środa, 3 października 2007

Na wsi....

Dość często odnosimy wrażenie, że nasze nowe miasto Brisbane ma klimat małomiasteczkowy. Był to jeden z naszych celów kiedy tu przylatywaliśmy i kiedy mięliśmy wybierać gdzie chcemy zamieszkać. A że oboje mamy już trochę dość metropolii, wybór był prosty, padło na Brisbane. I chyba od pierwszego dnia tutaj to miasto nas zachwyca. Ma niesamowitą rzekę, która wije się niczym wąż przez całe miasto i czasem przyprawia mnie o zawrót głowy kiedy próbuje ustalić położenie poszczególnych miejsc względem brzegu:) Oczywiście Brisbane ma swój niesamowity klimat, mówię tu o pogodzie, tak naprawdę mogę spokojnie napisać, że to miejsce przejawia wiele odmian wiosny i lata, bo mimo iż zimę mamy już za sobą to ja jakoś nie zdążyłam poczuć tej pory roku jako zimy. Pogoda była kolejnym punktem decyzyjnym w wyborze miasta „do życia” w Australii.

Wybraliśmy. Przylecieliśmy i każdego dnia podoba nam się bardziej.

Ostatnio jednak nasze ulubione Brisbane zmienia się coraz bardziej w wiejskie miasteczko, jeśli takie określenie w ogóle istnieje , jeśli nie to właśnie je tworze:)




Zaczęło się chyba o niesfornego indyka. Indyk postanowił zamieszkać na naszym malutkim osiedlu, zamieszkać i rozrabiać. Rozkopywał wszelkie możliwe miejsca w poszukiwaniu przysmaków, i dzięki niemu często nasze wąskie chodniczki wyglądały jak po przejściu tornada. Indyk już się od nas wyprowadził, choć z relacji sąsiadów wnioskujemy, że przeniósł się tylko kilka domów dalej:)

Ostatnio jadąc na targ, który oddalony jest od nas tylko jakieś 10 km, i jest to ciągle obszar miasta, przy drodze spotkaliśmy spokojnie pasące się stada owiec i krówek.

Teraz coraz bardziej dochodzę do wniosku, że już nic mnie nie zdziwi i sama zaczynam rozpatrywać zakup kozy-kosiarki do mojego przydomowego ogródka.


„Gwoździem” do określenia Brisbane ‘wiejskim miasteczkiem’ stały się chyba kury. Przemierzając drogę do City Cata natknęłam się na spokojnie spacerujące kury. Takie zupełnie zwyczajne, które grzebią pazurkiem w ziemi w poszukiwaniu jedzenia, które gdaczą i znoszą jajka w zaroślach. Tu już moje zdziwienie było spore, w końcu kury rzadko żyją w mieście. Okazało się jednak że to nie koniec niespodzianek bo kilka kroków od kur pasła się dzika świnia !!! co prawda taka zupełnie niewielka, a w zasadzie była to tylko dzika świnka morska, ale zawsze.






O tym że często czujemy się jakbyśmy mieszkali w zoo nie musze chyba wspominać. Codziennie od świtu do zmierzchu, a ostatnio nawet nocy, mamy cała gamę różnych dźwięków dochodzących z za okna, od rozkrzyczanych papug, przez bijące się oposy, smokające gekony, po coś co wydaje dźwięki podobne do polskiej kukułki z tym że robi to po ciemku?? Kiedy tylko odkryje co to za stworzenie na pewno doniosę. Na każdym kroku natykamy się na jakieś formy życia, od scynka (czyli jaszczurki z niebieskim językiem) który zamieszkał na trochę w naszym ogródku, przez smoki wodne zamieszkujące nadbrzeża rzeki, po papugi pasące się na boisku obok nas.



























I tak żyjemy sobie w tym wesołym zoo, każdego dnia otaczający nas świat przynosi nam nowe niespodzianki. Lukas uznał nawet ostatnio wsłuchując się w kolejne dziwne odgłosy że brakuje już chyba tylko ryczącego lwa i słonia do kompletu:)




I tak już na koniec konkurs-quiz dla czytelników: znajdź papugi.

I jeszcze jeden: ile smoków widzisz ?

wtorek, 2 października 2007

Targ

W sobotę o poranku udaliśmy się na już wspominany Brisbane Market. Raz jeszcze dziękujemy Wojtku, że nam zdradziłeś tajemnice jego istnienia:)




Targ w Rocklea zaspokoił chyba wszystkie nasze potrzeby. I na pewno będzie często przez nas odwiedzanym miejscem. Cała masa warzyw, owoców w których można przebierać do woli, plus ich niesamowite ceny, kupowanie w zwykłych sklepach to zwykła strata pieniędzy. Zaskoczyła mnie jednak cena kwiatów, nawet na targu są one dość drogie (porównując oczy oczywiście z polskimi cenami), widać tak to już tu jest. Mimo iż ja nadal nie rozumiem czemu, pogoda cały rok, śliczne słońce, a roślinki drogie..











Wracaliśmy obłagowali po uszy:)












Nie mogliśmy się oprzeć i po chwili powstała cała misa super zdrowej i pysznej sałatki owocowej, która zniknęła znacznie szybciej niż powstała:)