Udaliśmy się na wsypę. Wyspa niezmiernie była mała, w poprzek może 7 kroków miała i naprawdę z pisaku była cała. Wyspa ta to Bribie Island. baardzo długiego mostu. Tylko mała część wyspy jest częścią jako-tako ucywilizowaną, i to w tym miejscu podobało nam się niezmiernie. Na początek przemierzyliśmy wyspę a raczejJest to jedna niewielu, o ile nie jedyna, tego typu jednostką, gdyż do owej wyspy dojechać można za pomocą własnych 4 kółek oraz wysepkę w poprzek tudzież w szerz i dotarliśmy nad Bałtyk. Tak tak, plaże na której się znaleźliśmy mogliśmy spokojnie określić tym mianem. Sporo ludzi, piaseczek, falki i nawet ratownicy, znudzeni co prawda ale bądź co bądź ratownicy, nie był to może słoneczny patrol ale zawsze. A że za Bałtykiem nam jeszcze nie tęskno udaliśmy się ponownie w poprzek wyspy do miejsca mniej więcej początkowego – dodam tylko że w poprzek wyspy biegnie 1 droga, wiec nie ma zbyt wielu możliwości przedostawania się w tą i z powrotem.
Udaliśmy się w las. Celem zwiedzenia tutejszych szlaków, zaznania cienia i docelowo odnalezienia niesamowitej urody, pustej i dziewiczej plaży, którą oczami wyobraźni malowaliśmy patrząc na piaskową przestrzeń na naszej mapie. Dotarliśmy od miejsca gdzie droga prowadzić nas dalej nie chciała, zabraliśmy: kocyki, ręczniki, prowiant, aparaty, książki i co tam jeszcze pod ręką mięliśmy i udaliśmy się na poszukiwania plaży. Jakieś, no nie przesadzając , 5 minut później wpakowywaliśmy do auta: kocyki, ręczniki, prowiant, aparaty, książki i co tam mięliśmy pod ręką i daliśmy się poprowadzić jednej drodze w kierunku przeciwnym. Plaża się na nas wypięła, albo raczej nasza Rolka zapomniała dopiąć napędu na 4 koła. Ale nic to, szukaliśmy dalej miejsca dla siebie na to upalne popołudnie. Dróg nie było zbyt wielu , a że wyspa mała to i mniej nie specjalnie dużo do wyboru. Zaparkowaliśmy nieopodal mostu i ponownie zabraliśmy wymieniany już raz ekwipunek i udaliśmy się na poszukiwania. Miejsce, które znaleźliśmy już po krótkiej chwili okazało się strzałem w 10. pod drzewkiem, na uroczej plaży, cicho , spokojnie i z widokiem na wodę. Przed posiłkiem poszliśmy się jednak przejść po okolicy celem nabrania lepszego apetytu. I tak wędrując i zabawiając się wzajemnie rozmowa, nasza uwaga została przykuta przez podłoże po którym stąpaliśmy. Podłoże natomiast tajemniczym sposobem maszerowało. Przemieszczało się niczym zaczarowany dywan, w dość szybkim tempie. Przecierając oczy ze zdumienia wypatrzyliśmy kto jest odpowiedzialny za owe niesamowite ruchy. Pod nami, dosłownie POD NAMI, mieszkała, żyła i przemieszczała się armia małych niebieskawych karbików. Konkretnie były to karby – żołnierze. Cała armia krabów żołnierzy. Maszerowały dzielnie, omijając intruzów jak to tylko możliwe, w sekundę zakopując się w piasek i w kolejna sekundę się z niego wygrzebując. Idąca armia sprawiała wrażenie ruszającego się pod stopami piasku. Jednak te małe stworzonka były niebywale ostrożne i zrobienie im kilku zdjęć z bliskiej odległości wiązało się z kilkuminutowym bezruchem, wtedy odrobinie uspokojone tudzież wiedzione instynktem maszerowania wychodziły ze swych malutkich podziemnych domków. Ganialiśmy te karbiki dobrą godzinę albo i lepiej. W tym czasie Lukas zdążył się już do nich w pewien sposób uprzedzić i uznał ze bez butów to on jakoś się chyba brzydzi po tym chodzić i patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. Spaleni popołudniowym słońce udaliśmy się na sjestę w cieniu naszego drzewa. Tam tez w ostatnich promieniach słoneczka skonsumowaliśmy nasz lekki lunchyk i przyszedł czas wracać do Brisbane, bo dziś u sąsiadów grill – czyli wielkie żarcie !
Na koniec jeszcze tylko zdjęcie pod hasłem potęga przyrody – w celu lepszego zrozumienia o czym mówię, należy porównać wielkość drzewa i stojącej obok budki telefonicznej.
Udaliśmy się w las. Celem zwiedzenia tutejszych szlaków, zaznania cienia i docelowo odnalezienia niesamowitej urody, pustej i dziewiczej plaży, którą oczami wyobraźni malowaliśmy patrząc na piaskową przestrzeń na naszej mapie. Dotarliśmy od miejsca gdzie droga prowadzić nas dalej nie chciała, zabraliśmy: kocyki, ręczniki, prowiant, aparaty, książki i co tam jeszcze pod ręką mięliśmy i udaliśmy się na poszukiwania plaży. Jakieś, no nie przesadzając , 5 minut później wpakowywaliśmy do auta: kocyki, ręczniki, prowiant, aparaty, książki i co tam mięliśmy pod ręką i daliśmy się poprowadzić jednej drodze w kierunku przeciwnym. Plaża się na nas wypięła, albo raczej nasza Rolka zapomniała dopiąć napędu na 4 koła. Ale nic to, szukaliśmy dalej miejsca dla siebie na to upalne popołudnie. Dróg nie było zbyt wielu , a że wyspa mała to i mniej nie specjalnie dużo do wyboru. Zaparkowaliśmy nieopodal mostu i ponownie zabraliśmy wymieniany już raz ekwipunek i udaliśmy się na poszukiwania. Miejsce, które znaleźliśmy już po krótkiej chwili okazało się strzałem w 10. pod drzewkiem, na uroczej plaży, cicho , spokojnie i z widokiem na wodę. Przed posiłkiem poszliśmy się jednak przejść po okolicy celem nabrania lepszego apetytu. I tak wędrując i zabawiając się wzajemnie rozmowa, nasza uwaga została przykuta przez podłoże po którym stąpaliśmy. Podłoże natomiast tajemniczym sposobem maszerowało. Przemieszczało się niczym zaczarowany dywan, w dość szybkim tempie. Przecierając oczy ze zdumienia wypatrzyliśmy kto jest odpowiedzialny za owe niesamowite ruchy. Pod nami, dosłownie POD NAMI, mieszkała, żyła i przemieszczała się armia małych niebieskawych karbików. Konkretnie były to karby – żołnierze. Cała armia krabów żołnierzy. Maszerowały dzielnie, omijając intruzów jak to tylko możliwe, w sekundę zakopując się w piasek i w kolejna sekundę się z niego wygrzebując. Idąca armia sprawiała wrażenie ruszającego się pod stopami piasku. Jednak te małe stworzonka były niebywale ostrożne i zrobienie im kilku zdjęć z bliskiej odległości wiązało się z kilkuminutowym bezruchem, wtedy odrobinie uspokojone tudzież wiedzione instynktem maszerowania wychodziły ze swych malutkich podziemnych domków. Ganialiśmy te karbiki dobrą godzinę albo i lepiej. W tym czasie Lukas zdążył się już do nich w pewien sposób uprzedzić i uznał ze bez butów to on jakoś się chyba brzydzi po tym chodzić i patrzył na mnie zdziwionym wzrokiem. Spaleni popołudniowym słońce udaliśmy się na sjestę w cieniu naszego drzewa. Tam tez w ostatnich promieniach słoneczka skonsumowaliśmy nasz lekki lunchyk i przyszedł czas wracać do Brisbane, bo dziś u sąsiadów grill – czyli wielkie żarcie !
Na koniec jeszcze tylko zdjęcie pod hasłem potęga przyrody – w celu lepszego zrozumienia o czym mówię, należy porównać wielkość drzewa i stojącej obok budki telefonicznej.
4 komentarze:
to jest chyba jedna z kilkui rzeczy na ktore tak naprawde czekalem na blogu!!
Ja jako stary wyjadacz w hodowli krabow cos na ich temat wiem. Tak tak kochani hodowalem kraba "Alberta" zmienial mi skorupke pare razy, rozrastal sie jak glupi!! to sa zajebiste stworzenia. nie wiem jak te wasze ale Albert nie lubil jak wkladalem swoje lapy do jego terrarium (akwarium) i zawsze musial tymi swoimi szczypcami mnie kuc, bic gryzc i szatan wie co jeszcze.
Bardzo bardzo fajnie!! poprosze tylko o DUUUUUZEEEEE zdjecie ktore u was nazywa sie "img_1384.jpg" dziekuje!!
ach z podniecenia przeczytam jeszcze raz!!
pozdr
bukol
aha, z anagdotek apropos Alberta.
To ze uciekal z akwarium i ganialem go po calej chalupie to maly pikus. Serce mi stanelo jednak pewnego popoludnia ... (o dziwo bylem w szkole) kiedy to wrocilem po ciezkim dniu ktory spedzilem na urzeraniu sie z nauczycielami (jak zwykle) ... a na akwarium Alberta LEZY telewizor ktory to metr wyzej wisial na takiej specjalnej podstawce na scianie ... kolki w scianie nie wytrzymaly i TV spadl prosto na leb na szyje w akwarium alberta!!
AAAAAAAAAAAAAAAAA!! albert caly, akwarium ( o dziwo) tez ... telewizor jednak mial peknieta obudowe i cos tam wgniotlo mu sie, jednaak wszystko skonczylo sie dobrze. Telewizor znowu zawisl na scianie a Albert na wszelki wypadek zmienil miejsce swego pobytu w drugi koniec biurka hehehehee
pozdro!!
Cieszę się niezmiernie ze mogłam Ci zrobić przyjemność moim postem. Fotki krabików już lecą łączami na twój kompik.
Ja co prawda nigdy krabów nie trzymałam w domku, ale miałam kiedyś do czynienia z hodowla dość pokaźną nawet raków, tez lubiły szczypać :) A mój prywatny domowy rak miał podobną przygodę ze zbitym akwarium ale przeżył, w sumie przeżyła:)
To i Ja sie dołącze do akwariowych rozmów. Ja również posiadam zwierzątko ktore zapragneło akwariowego zycia. Mowie tu o szylku, którego pewnego razu zastała pływającego od pasa w dól w akwarium z rybkami :)
Prześlij komentarz