poniedziałek, 12 stycznia 2009

Na jeszcze mniejszej wyspie. Maria Island

O poranku po szybkim śniadanku pędziliśmy już na północ. Z niewielkiego miasteczka oddalonego do nas o jakieś 2 godziny drogi o 9 rano wypływaliśmy w rejs na wyspę Marii. Wyspa jest kolejnym tasmańskim parkiem narodowym i aby się po niej poruszać ( pieszo tudzież rowerem) należy wykupić pozwolenie od tamtejszego strażnika. Poza kilkoma ruinami i polem namiotowym na wsypie nie ma nic, nie ma sklepów, domów, dróg , jest za to cała masa uroczych pieszych ścieżek i z uwagi na mały obszar wyspy również mnóstwo zwierzyny.















Po niespełna godzinnym rejsie dobiliśmy do brzegu. Pogoda była wręcz wymarzona na piesze wycieczki, temperatura wahała się w granicach 25 stopni i jak przystało na poranek niebo było jeszcze odrobinę zaspane.

Czas na małą pogodową dygresje, od momentu, kiedy zdecydowaliśmy się na wyjazd na Tasmanie chyba wszyscy moi znajomi z pracy przestrzegali nas przed tasmańską pogodą, że niby zimno nawet latem i żeby koniecznie zabrać masę ciepłych ubrań. Co nas bardzo miło zaskoczyło to fakt że w sumie przez 95% czasu mięliśmy pogodę jak z bajki, świeciło śliczne słońce a temperatury były iście letnie, nie zmienia to faktu, że codziennie w lokalnym radio słyszeliśmy zdziwionych komentatorów mówiących, że obecna temperatura jest średnio 7 stopni wyższa niż zazwyczaj o tej porze w Tassie.





Na wyspie mieliśmy plan przejścia 2 szlaków, a że do powrotnego promu mieliśmy prawie 7 godzin nasz plan był możliwy do zrealizowania.

Jako pierwszy wybraliśmy szlak o intrygującej nazwie „szlak skamieniałości”.

Kiedy tylko wyszliśmy na otwartą przestrzeń a chroniąca nas uprzednio zatoczka została daleko za nami, poczuliśmy na własnej skórze zimny przenikający wiatr, jak się dobrze domyślacie marsz w takim wietrze nie jest łatwy, dodatkowo nie chcieliśmy się po tej wyprawie pochorować szybko też skonstruowaliśmy turbany chroniące nasze głowy i uszy i ruszyliśmy dalej. Na horyzoncie podziwialiśmy pasące się dzikie gęsi, które miały tą przyjemność paść się z widokiem na wysokie klify i rozbijające się o nie fale.

Naszym oczom ukazała się ruina kolejnego po więziennego budynku, wokół której panowało dość duże ożywienie pozostałych użytkowników szlaku. Postanowiliśmy sprawdzić, co w trawie piszczy. Kiedy weszliśmy do środka szybko okazało się że sprawcą całego zamieszania jest jedne z rodzimych mieszkańców wyspy – jeden z wombatów postanowił z tego miejsca zrobić sobie noclegownie i nie bardzo wydawał się być zadowolony ogólnemu zamieszaniu jakie powodowała jego osoba. Był to pierwszy dziki wombat, jakiego widziałam, i był to pierwszy raz, kiedy mogłam być tak blisko tych zwierząt bez dzielących nas ogrodzeń.








Nie chcąc budzić tego uroczego torbacza wróciliśmy na szlak..

Dobre pół godziny potem dotarliśmy do miejsca gdzie znajduje się istne cmentarzysko z przeszłości, udało się nam nawet znaleźć klika reliktów przeszłości. Zmarzliśmy już jednak dość mocno i szybko postanowiliśmy się ukryć w jakimś bezwietrznym miejscu. Nasz szlak wchodził teraz w głąb wyspy dając nam tym samym możliwość pozbycia się naszych uroczych turbanów. Zmieniła się również przyroda dookoła nas, teraz otaczały nas drzewa, między którymi wiła się ścieżka. Ta cześć trasy okazała się zdecydowanie bardziej spokojna, szybko też udało nam się ją skończyć.





















Punktem kończącym były ruiny dawnej osady, z olbrzymimi drzewami i niesamowitym widokiem na zatokę.

Stąd też po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy na nasz drugi szlak, słoneczko do tego czasu było już dość wysoko i przyświecało dość mocno, dopiero wieczorem nasza czerwono- biała opalenizna pokazała nam jak mocne potrafi być tutejsze słońce.

Drugi z naszych szlaków był podwodem, dla którego na zdecydowaliśmy się spędzić dzień na tej wyspie. Już po zobaczeniu pierwszych zdjęć z naszego przewodnika wiedzieliśmy, że chcemy tam pojechać. Drugi szlak ma nazwę „malowane klify” i jak się szybko okazało zdjęcia, które oglądaliśmy doskonale oddawały rzeczywistość. Do samych klifów ostatni odcinek prowadził przez cudowną białą plaże, którą oblewały turkusowe wody morza. Jeszcze tylko krótki spacer tą śliczną plażą i dotarliśmy do miejsca wprost bajkowego, gdzie użyte przez naturę kolory tworzą wręcz idealne połączenie. Zobaczcie sami w jak niesamowitym miejscu przyszło jeść nasz lunch tego dnia. Jak dla nas jest to jedno z najbardziej oryginalnych i najpiękniejszych miejsc w jakich przyszło nam spożywać posiłek.
















































Wszystko co dobre jednak się kończy i nadszedł czas na powrót do miejsca w którym mieliśmy spotkać się z naszym powrotnym promem. Znużeni całodziennym chodzeniem podpierając się nosami docieraliśmy do miejsc startowego, aż tu nagle naszym oczom ukazał się kolejny dziki wombat, tym razem był to młody chłopiec z zacięciem wcinający trawę, udało się nam podjeść do niego na jakieś półtora metra, a delikwent wciąż wydawał się nas nie zauważać !


Oto i nasz nowy tasmański przyjaciel.















Potem już tylko krótka drzemka na plaży w promieniach zachodzącego słońca, ostatnie zdjęcia i

powrót na ląd.















Dzisiejszy nocleg przewidziany był na położone o kolejne dwie godziny drogi Launceston, po raz kolejny przyszło być nam wdzięcznym za długie tasmańskie wieczory, jakoś nam obojgu nie uśmiechało się jeździć po nocy, szczególnie po tym jak na każdym niemal mijanym kilometrze na poboczu widać było żniwo poprzedniej nocy. Tak dużej ilości zabitych zwierząt nie widziałam jeszcze nigdy, to też cena za mała powierzchni pełną dzikich zwierząt.

3 komentarze:

Brodaty Bukol pisze...

zajebiscie!! zajebiscie!!
chcialbym tylko wtracic ze warto by zaczac juz cos dlubac z przewodnikiem .. :))))))

Moniś pisze...

no , no koniecznie musimy to obgadać !

Unknown pisze...

Assalamu'alaikum... how do you do...
from young Indonesia