wtorek, 18 sierpnia 2009

Kia Ora. Zimowe wakacje w Nowej Zelandii.

Panująca od jakiegoś czasu na blogu cisza spowodowana była paroma zmianami, które zaszły w naszym życiu. Teraz pokrótce spróbuje się wytłumaczyć z owej ciszy. Po pierwsze, parę miesięcy temu przeprowadzaliśmy się, a jak wszyscy wiecie to czas niezwykle męczący, pakowanie pudeł, przenoszenie, sprzątanie, przełączanie wszelkich mediów - kosztowało nas to sporo czasu i energii. Teraz już zupełnie zadomowieni w nowym domku zupełnie nie pamiętamy tamtej ciężkiej pracy.

Po drugie jak wiecie Lukas latał w tę i z powrotem z Brissie do Sydney, co nie ułatwiało nam organizowania wielu wypadów weekendowych, a cały nasz wolny czas poświęcaliśmy sobie :)

Nie będę się wykręcać pracą, bo pracujemy wszyscy, ale pewnie pracowanie w weekendy również nie pomaga w pisaniu bloga.

No i w reszcie po ostatnie, a i najważniejsze. Przez ostatnich kilka miesięcy moje życie zostało postawione trochę do góry nogami. Jeśli nie pracowałam to prawdopodobnie jadłam lub spałam. A wszystko to za sprawą małego człowieka, który mieszka sobie w moim brzuszku już jakiś czas, a którego przyjdzie nam przywitać na świecie na początku lutego 2010.

Z powodów wyżej wymienionych nastała cisza. Jednakże w owej ciszy już jakieś parę miesięcy temu zaczęliśmy planować nasze zimowe wakacje. W końcu jak długo można żyć w tropikach, zachciało nam się zobaczyć prawdziwą zimę, taką ze śniegiem, mrozkiem i nartami. I tak nie wiele myśląc zarezerwowaliśmy bilety do Nowej Zelandii, kraju, który, od kiedy tu jesteśmy chcieliśmy odwiedzić.

Nowa Zelandia to 3 wyspy, 2 duże, o których wiedzą wszyscy i malutka położona już bardzo na południu Steward Island. My zdecydowaliśmy się spędzić nasze 2 tygodniowe wakacje na południowej wyspie, znanej głównie z całej masy ekstremalnych rzeczy, które można tam robić, od skoków na bungy, przez spływy rwącymi rzekami aż po skoki z helikoptera z przypiętymi do stóp nartami. Nasz plan był odrobinę mniej ekstremalny, a spowodowane było to również panującą w Nowej Zelandii zimą, kiedy to część atrakcji jest niedostępna, ale w zamian za to szczyty gór pokryte są śniegiem, dając niesamowite możliwości miłośnikom białego szaleństwa. W planach mięliśmy wiec kilka dni na nartach a w pozostałym czasie zobaczenie największej ilości okolicznych atrakcji, jaką to będzie możliwe. Jednak, jak to w życiu, nie wolno za dużo planować :) pojawienie się drugiej kreski na teście ciążowym zmieniło odrobinę nasze zamiary. Ograniczyliśmy ilość narciarskich dni do 4, dzięki czemu mięliśmy więcej czasu na podziwianie pozostałych rejonów wsypy.

Nasze spotkanie w Nową Zelandią rozpoczęliśmy w Christchurch. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że zima nie taka tam straszna jak nam się wydawało. Pierwszego dnia w Christchurch przyświecało nam śliczne słoneczko, temperatura dochodziła pewnie do jakiś 13-15 stopni, aż chciało się spacerować, zwiedzać i robić masę zdjęć. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od przejażdżki starodawnym tramwajem, dzięki czemu udało nam się zobaczyć w dość krótkim czasie wszelkie ważniejsze części miasta. Miasto leży nad rzeka Avon, i ma cala masę uroczych zakątków. Począwszy od centralnie położnego Cathedral Square tramwaj przewiózł nas przez szlak zabytkowych budynków.

























Po tej krótkiej wycieczce po mieście, postanowiliśmy sprawdzić jak Christchurch prezentuje się z góry. Na okoliczny wulkan, z którego roztaczają się niesamowite widoki na miasto i okolice, można dostać się kolejka linową. Przyznam , że spędziliśmy tam trochę czasu, bo jak tu nie zrobić całej masy zdjęć, kiedy krajobraz dookoła zapiera dech w piersiach.



























Kiedy dotarliśmy z powrotem do miasta zrobiliśmy sobie spacer po okolicy , podziwiając tutejsza architekturę i powoli zakochując się w tym niesamowitym miejscu.















































Słoneczko powoli przygasało uznaliśmy wiec, że czas udać się odrobinę dalej już na 4 kołach. W poszukiwaniu pingwinów udaliśmy się półwysep Banks. A że udało nam się zabłądzić tylko kilka razy, pingwinów nie znaleźliśmy, za to roztaczające się widoki podobały się nam bardzo. Lukas znalazł już nawet parę miejsc gdzie moglibyśmy zamieszkać.







































Późnym wieczorem dotarliśmy z powrotem do Christchurch , jeszcze tylko krótka sesja zdjęciową z niesamowicie oświetloną katedra i czas zmykać, temperatura nocą spada do jakieś 2-3 stopni, wiec nie ma co za długo spacerować. Choć przyznam że po 2 .5 roku w tropikach przyjemnie było poczuć taki świeży, mroźny zapach.







Kolejny dzień miał się stać pierwszym dniem z wielu, w którym nasze szczeki z wrażenia będą opuszczone bardzo nisko. Nowa Zelandia to kraj, w którym ciężko nie wzdychać z wrażenia na każdym niemalże kroku. To jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, w jakich przyszło nam być.

4 komentarze:

kreatywna Ania pisze...

Oooo to gratulacje. Cisza też wytłumaczona.
Zwykle tylko czytywałam Waszego bloga, czyli można powiedzieć działałam z ukrycia :P ale teraz taka okazja, że warto się "odsłonić" :D Wszystkiego co najlepsze dla Was i Waszego rosnącego Pączuszka :)
Pozdrawiam z zakamarków Warszawy
AS

Ania Kropelka pisze...

Hejka! Z niecierpliwością czekałam na wieści z Nowej Zelandii! Troszkę tylko nie pasuje mi słowo zima i 2-3 stopnie do wizji tychże Wysp w moje głowie. Mam wrażenie, ze tam to zawsze jest lato! :) Tal czy siak swoją opowieścią jeszcze bardziej zachęciliście mnie na dodanie Nowej Zelandii do celów podróżnych numer jeden! Gratuluję nowego człowieczka! I proszę go ode mnie poprzez brzuchol pozdrowić :) Gorące uściski ze słonecznego Dublina. Kropla

Moniś pisze...

dziekujemy goraco za gratulacje ! dzidzia juz pozdrowiona :)
a Nowa Zelandia to kraj ktory z pewnoscia warto zobaczyc.
pozdrawiam

labradorianin pisze...

gratuluje! powodzenia