piątek, 25 maja 2007

Piraci z Karaibów. Na krańcu świata .

Jak wielcy fani Jacka Sparrwo i jego przygód wybraliśmy sie do kina w pierwszym terminie.

Jak na fanów Jacka Sparrow i jego przygód, przystało wybraliśmy się do kina w dniu, kiedy film wchodził na ekrany.

I tu również Australia okazała się przychylniejsza niż Polska, bo udało nam się ten film zobaczyć dzień wcześniej niż nasi rodacy w Polsce :)




Oczywiście nie będę tu opisywać fabuły filmu to zobaczcie sami. Powiem tylko, że nam się podobało, już teraz polujemy na 3 płytowe wydanie DVD. Trzecia część moim skromnym zdaniem nie odstawała od 2 poprzednich, co niezwykle trudne przy tego typu filmach. Lukas nadal najbardziej ceni 2, ale też nie nudził się w kinie. Technicznie film bardzo dobry, świetne efekty, jak zwykle doskonała muzyka, o aktorach nie musze wspominać – powalający Johny Deep. Ci którzy pamiętają poprzednią część wiedzą, że kapitan Jack Sparrow nie był obecny w tej część od początku gdyż wraz z Czarną Perłą został pożarty przez Krakena. Tak wiec załoga udaje się na koniec świata, żeby uwolnić Jacka, jak wygląda owy koniec świata, jak się tam dostać i jak wrócić, co się dzieje z Czarną Perłą ? to już sami zobaczycie ....

W kinie można na chwile przenieść się w inny bajkowy świat.

Myślę, że było to godne zakończenie słynnej trylogii.

A o tym jak pięknie jest na Karibach nie bede wspomniac...ehhh

poniedziałek, 21 maja 2007

Rowery

Podjęliśmy kolejne decyzje. Postanowiliśmy kupić rowery. I tak w ciągu weekendu udało nam się trochę obić zadki ;)

Ale od początku. Posiadanie roweru w Australii a w naszym mieście w szczególności. W Brisbane jest ponad 500 km ścieżek rowerowych, co daje możliwość bezpiecznego poruszania się po mieście. Brisbane City Council wydaje specjalne mapy ścieżek rowerowych. Prawie całe nadbrzeże jest usłane ścieżkami, są 2 mosty które są tylko dla pieszych i rowerzystów, jest wiele ścieżek na wybrzeżu – nic tylko wsiąść na rower i pedałować. Posiadanie roweru to jeszcze nie wszystko żeby móc wyjechać na drogę, każdy rowerzysta w Queensland musi posiadać kask ! I nie jest to martwy przepis jak wiele u nas, tu każdy rowerzysta ma kask i nie gdzieś tam przypięty – tylko na głowie. Dla Aussie to już normalne bo wprowadzono u nich ten przepis 20 lat temu, dla nas na razie droga przez mękę. Ciężko się przyzwyczaić do kasku na głowie, ale nie posiadanie jego grozi mandatem i 3 punktami karanymi!

My dorwaliśmy się do naszych rowerów i w drogę. Nie muszę dodawać że dość dawno nie siedzieliśmy na rowerowym siodełku... tak wiec nie mierząc sił na zamiary wybraliśmy się na wycieczkę. Jak już kiedyś wspominałam w Brisbane nie przyszło nikomu do głowy wyrównywać terenu, wszędzie są górki i dołki – jakoś mniej dostrzegalne kiedy się używa własnych nóg do przemieszczania – na rowerach dały się nam we znaki ! Nasza wycieczka wyglądała miejscami tak jakbyśmy się wybrali rowerami w góry, albo na Polskie mazury gdzie teren też lubi być pagórkowaty... Zwiedzając miasto rowerem udało nam się dotrzeć do kilku ciekawych miejsc, przejeżdżaliśmy wzdłuż pola golfowego, załapaliśmy się na grecki festiwal w City, wielkiego jaszura na poboczu, zachód słońca nad jeziorkiem..

Pierwszego dnia nasze wojaże zakończyliśmy z piwkiem VB w dłoni nad jednym z cudownych jezior na terenie Uniwersytetu , pół rzutu beretem do domu.

Następnego dnia wstaliśmy już nie tak rześcy ale z planem spędzenia czasu na rowerze. Dosiedliśmy naszych rumaków i... auuu....w drogę. Plan był dość ambitny ale na szczęście odstąpiliśmy od niego. Na początek w celu sprawdzenia stanu naszych pośladków wybraliśmy się na basen. Już w drodze na UQ (Uniwersytet Queensland) zobaczyliśmy ogłoszenia o wystawie RSPCA. Pojechaliśmy sprawdzić co się tam dzieje, a tam wielki piknik z tysiącem psów. Stoiskami RSPCA (The Royal Sociaty for the Prevention of Crulty to Animals ), konkursami dla psów – np. Na najdłuższe machanie ogonem :) , najlepsze przebranie. Tylu różnych psów w jednym miejscu dawno nie widziałam. Małe, duże, kudłate i gładkie, rosowe i kundle a do tego wszystkie grzeczne, śpiące u stóp właścicieli – po prostu sielanka.

Udało nam się w końcu dotrzeć na basen. Tu na lekcji nurkowania spędziliśmy kolejne 1,5 godziny – chyba idzie mi coraz lepiej – tak przynajmniej mówi Lukas – Wielka Rafo jestem coraz bliżej :)

Po basenie dalej w drogę. Tym razem udało nam się przejazdem być na pikniku w najbliższym nas parku – tak na prawdę piknik był tylko przy okazji protestu – na który nas również zaproszono – protestu przeciwko firmie Telstra ( coś jak nasza Telekomunikacja) która to chce postawić w okolicy nadajnik. Dalej już tylko kilka górek do pokonania, potem klika zjazdów z górki na pazurki i mkniemy kilku kilometrową promenadą wzdłuż rzeki. Dotarliśmy do sklepu roweru tuż przed jego zamknięciem – przyszedł czas nabyć światełka rowerowe ! Dalej na rower. Czas na piknik, na trawce z widokiem na rzekę podjadając Fish and Chips ( w skrócie ryba z frytkami) popijając wino z aluminium ( znaczy wino piliśmy z kubeczków, w aluminiowych butelkach je sprzedają) oddawaliśmy się relaksowi. Przed nami już tylko droga powrotna. A że wnikliwa analiza mapy pomogła nam ustalić szybką i prostą drogę do domu, postanowiliśmy wrócić tą nową drogą. Szkoda że przed wyjazdem nie doczytaliśmy że część trasy jest zamknięta ... i tak ciemną nocą ( szczęście że posiadając światełka) szukaliśmy drogi do domu. Jak widać dotarliśmy. Jednak chyba dawno nie byliśmy tak zmęczeni.

Super sprawa taki rower. Znowu czujemy się wolni, niezależni, możemy podróżować tak jak chcemy i gdzie chcemy – o spalaniu kalorii już nie wspomnę – już teraz mamy plan na kolejne wycieczki – oby do weekendu ;)

wtorek, 15 maja 2007

Weekend

Jak każdy z was wie, każdy weekend zaczyna się w piątek po pracy. Wtedy tez umówiliśmy się z Lukasem na wieczorny spacer po rzece. Wsiedliśmy na dziób i płyniemy. Plan był taki żeby przepłynąć cała trasę. I tak płynęliśmy sobie beztrosko, oddając się obserwacji widoczków na brzegach. W ten sposób City Cat dotarł do końcowej stacji. Tam wysiadła cześć ludzi a my udaliśmy się w drogę powrotna. A że wieczór był wietrzny i zanosiło się na deszcz, po chwili postanowiliśmy przesiąść się na tył. I właśnie wtedy zobaczyła nas zdziwiona obsługa City Cata. Okazało się, że nas City Cat już płynie spać i nikt nie wie, jakim cudem się tu uchowaliśmy. Tym sposobem mięliśmy przez chwile ten sunący po falach katamaran tylko dla nas – uczucie fantastyczne – prędkość, wiatr we włosach, miasto pełne świateł przed nami....ahhh.....tylko sternik jakoś nie chciał nas słuchać. Potem niestety załoga odstawiła nas na najbliższym przystanku i przyszło nam czekać kolejne 15 minut na powrót do domu. Takiego przebiegu naszego wieczoru się nie spodziewaliśmy:)

W sobotę udaliśmy się na korty tenisowe. Sprawa z pozoru wydawała się łatwa, lecz na miejscu okazało się, że szukanie kortów zajęło nam 30 minut z naszego zarezerowoanego czasu... Jak już korty odnaleźliśmy, zaczęły się poszukiwania osoby, której mięliśmy zapłacić za owy wynajem. Osoba ta odnalazła się po chwili, a był nią Hindus ukryty w czymś, co dumnie nazywał sklepem, a tak naprawdę była to rudera pełna śmieci. Udało nam się wywalczyć dodatkowy czas na granie wiec na kort i do roboty. Po 2 godzinach już nie tak bardzo rześcy schodziliśmy z kortu. Gdyby nie fakt, że sam kort był średnio przygotowany chętnie przychodzilibyśmy tu częściej, bo nie daleko i nie drogo. Jeszcze lepiej by było gdybyśmy mieli rowerki i mogli nimi jeździć na kort. Niewiele myśląc udaliśmy się na poszukiwanie jednośladów. I tu musze zapłakać nad moja Sedona, która została w Polsce, nie tak łatwo będzie mi tu znaleźć jej następczynię – sezon rowerowy właśnie się kończy i nie zostało już wiele modeli do wyboru... Co zrobić będziemy szukać dalej.

Na zakończenie dnia udaliśmy się na South Bank zobaczyć nowy aquapark dla dzieci. Musze przyznać, że spodobał nam się bardzo, dużo wody, kolorów i nietuzinkowych pomysłów - tylko pogratulować! Tu, co bardziej uważni czytelnicy mogą się zdziwić - jak to wody skoro my tu nie mamy wody a mamy za to restrykcje? – Wodę moi mili do owych fontann sprowadzono z poza terenów Brisbane - to się nazywa genialna myśl!

Na zakończenie spaceru posiedzieliśmy chwile na plaży, robiąc mnóstwo zdjęć mewom.

W domu dla odmiany czekała na nas kolejna niespodzianka. KACZKI W BASENIE. W naszym przydomowym basenie zadomowiło się stado kaczuszek szt. 8, uroczo spędziły u nas noc i poleciały dalej w swoja stronę...

piątek, 11 maja 2007

Buddha Birth Day Festiwal

Przez 3 dni ostatniego weekendu, w Brisbane na South Bank, odbywały się obchody urodzin Buddy. I choć to urodziny Buddy - nas zdziwiła i bardzo pozytywnie zaskoczyła wieloreligijnosc tego święta. Na owych obchodach w amfiteatrze występowały chóry i zespoły prezentujące pieśni różnych wyznań. Było oczywiście wiele tradycji związanych z samym Buddyzmem. W jednej z nich my również uczestniczyliśmy. Był to obrządek „niesienia światła”. Każda z osób obecnych w amfiteatrze dostała w dłonie zapaloną, malutką świeczkę i ją wraz z życzeniem na nowy rok miała zanieść do Buddy. W tym też czasie do „ołtarza” podeszli mnisi i zaczęli swoje modły. Mimo iż dla nas miało to charakter iście poznawczy wyglądało to bardzo ciekawie , można było poczuć atmosferę mistycyzmu.

Poza amfiteatrem gdzie miały miejsce główne obchody, na całym South Banku wzdłuż rzeki rozstawione były straganiki z pamiątkami, jedzeniem, była studnia życzeń a nawet karuzela , a wszystko to oświetlała cała masa czerwonych lampionów. Na koniec obchodów w niebo wystrzelono całą masę fajerwerków. Dla lepszego efektu i za pewne ze względów bezpieczeństwa fajerwerki „strzelały” z platformy na rzece. Było śliczne !

środa, 9 maja 2007

Alma Park Zoo

Prześliczna pogoda zachęciła nas do odwiedzenia jednego z parków zoologicznych – taka nazwa jest bardziej właściwa niż ogród zoologiczny.

Po sprawdzeniu sposobu dojazdu, okazało się że kolejka dojeżdża do stacji, nieopodal której znajduje się zoo. "Nieopodal" to dobre słowo kiedy patrzy się na mapę...rzeczywistość okazała się trochę inna. W pociągu spędziliśmy około godzinki i trafiliśmy aż do 6 strefy czyli na dalekie obrzeża Brisbane, gdzie krajobraz wyglądał bardziej jak na wsi niż na obrzeżach miasta. Pasły się krówki, takie trochę inne niż polskie, bo bardziej rude i chyba skrzyżowane z wielbłądem :) – patrz garb. Dokoła wyłaniały się pola uprawne, a na niektórych z nich kolejne budowle, na szczycie których stały ogromne pojemniki na wodę. W tych pięknych okolicznościach przyrody spacerek do zoo upływał nam bardzo przyjemnie. Nagle, zupełnie niespodziewanie naszym oczom ukazały się zabudowania, 2 ronda, ulice, płot. Nie przesadzę zupełnie jeśli powiem wam, że wyglądało to jak w miasteczku Seahaven z Truman Show. Wszystko w idealnym porządku, ulice czyściutkie, nawet psy nie szczekały tylko brakowało tu ludzi, dziwne takie osiedle.....

W końcu naszym oczom ukazała się brama zoo. A za nią miły Pan strażnik przecierający oczy ze zdziwienia, że dotarliśmy tu na piechotę :)

Dalej tylko zwiedzać. Całe zoo jest tu terenem parkowym, gdzie są wyznaczone miejsca na pikniki, ławeczki, żeby sobie odpocząć na łonie przyrody, mały barek i mnóstwo przeróżnych drzew dookoła – i gdzieś pomiędzy tym wszystkim są zagrody ze zwierzętami. Przez niektóre można przejść na własnych nogach, przy okazji dokarmiając mieszkającą tam zwierzynę. Zoo jest malutkie, ale bardzo przytulne. Nie ma tu tłumów ludzi, jest bardziej kameralnie, bardzo przyjemne miejsce do spędzenia popołudnia.

Udało nam się dokarmić: już bardzo najedzone kangury, wiecznie głodne kózki, i lubiące papierowe torebki z rąk Łukasza jelenie :) Mieliśmy okazje po raz pierwszy na żywo zobaczyć jednego z dwóch żyjących stekowców - kolczatkę. Byliśmy świadkami karmienia koali i udało nam się poobserwować malutkiego koale, który w popłochu biegał za swoja mamą. Były też jelenie, które poza upodobaniem do jedzenia torebek, równie bardzo lubią skakać przez ogrodzenia swoich zagródek. Leniwe wielbłądy. Śpiący przez pół dnia wombat. Przeżuwająca lamę. Olbrzymie strusie i znacznie mniejsze – choć chyba tego nie świadome – emu. Osiołki. Bawoły. I całe mnóstwo koali.





























Szkoda tylko, że Alma Park Zoo nie jest odrobinkę bliżej bo z przyjemnością chodziłabym tam na spacery znacznie częściej.

piątek, 4 maja 2007

Zachód słońca nad St Lucia

Zjawisko piekny zachód słońca.

Nie ma co dużo opowiadać trzeba zobaczyć.....

czwartek, 3 maja 2007

Prawo jazdy

Dziś będzie o sposobie uzyskania owego dokumentu w Australii - bo sposób ten różni zasadniczo od polskiego.

Na początek naszej drogi o prawo jazdy, należy udać się od urzędu transportu lub większego kiosku i nabyć tam drogą kupna książeczkę „Your keys to driving in Queensland” czyli mały przewodnik o zasadach ruchu drogowego w stanie Queensland ( tu każdy stan ma swój rząd, budżet, przepisy itd. – tak na marginesie to myślę, że to bardzo rozsądny sposób podziału władzy – kiedyś więcej o tym).

Następnie należy zapoznać się z powyższą książeczką. Potem , tu moja prywatna propozycja można poćwiczyć testy na jednej ze stron internetowych – tu dla chętnych którzy chcieli by sprawdzić swoje siły http://www.free2go.com.au/popup/popup.cfm?contentpage=/licence/practicetest_start.cfm .

Następnie w wybranym przez nas samych dowolnym dniu i o dowolnej godzinie między ( 9-17, bo tak pracuje urząd), wybieramy się do wspomnianego już urzędu transportu, bierzemy numerek jak na poczcie i czekamy na swoja kolejkę, w tle wypełniając odpowiedni dokument zawierające nasze dane oraz chęć zdawania egzaminu pisemnego na prawo jazdy.

Kiedy już przyjdzie nasza kolej , podchodzimy do okienka, tam miła i zawsze uśmiechnięta Pani Urzędniczka, sprawdzi czy na pewno wszystko dobrze wpisaliśmy w naszym dokumenciku, sprawdzi tez nasza tożsamość, oraz za pobierze opłatę w wysokości 16,75 AUD , a następnie wręczy nam test. Test rozwiązujemy stojąc na środku urzędu przy ladzie, gdzie nikt tak naprawdę nie pilnuje zdających. Test składa się z 2 części, w pierwszej jest 10 pytań zawierających tylko skrzyżowania i trzeba zdecydować kto ma pierwszeństwo, można zrobić 1 błąd. Druga cześć testu to pytania z wiadomości dotyczących ruchu drogowego, tym razem 20 pytań i możliwość popełnienia 2 błędów.

Kiedy już odpowiemy na wszystkie pytania wracamy do Pani, która nam ten test wydala. Pani sprawdza go na naszych oczach, po czym są dwie drogi. Pierwsza – w przypadku porażki – trzeba przyjść innego dnia i spróbować od nowa ( nie można zdawać więcej niż 1 testu 1 dnia). Druga – jeśli udało nam się zdać – Pani pobiera od nas opłatę ( nie uwierzycie ale w urzędzie państwowym można płacić karta !) tym razem w wysokości 16,30 AUD, za wyrobienie nam owego prawa jazdy. Następnie udajemy się 3 okienka w bok, gdzie wygodnie siadamy na krzesełku a ta sama Pani skrzela do nas z aparatu fotograficznego. Potem jeszcze 2 minuty oczekiwania i mamy prawo jazdy w dłoni. To co opisałam dotyczy Lerner Driving Licence czyli czegoś co w Polsce s nie istnieje w takiej formie. Jest to prawo jazdy dla osób, które się uczą. Bo tu zaczynają się kolejne różnice. Posiadając takie L prawo jazdy , można już uczestniczyć w ruchu ulicznym. Kolejna różnica, aby jeździć samochodem z tym prawem jazdy, potrzeba spełnić kilka warunków, po pierwsze samochód musi być oznakowany – plakietki L na magnesiki z przodu i tyłu auta, po drugie trzeba jeździć z osoba która ma prawo jazdy Open – czyli odpowiednio długo. To wystarczy żeby wyjechać na drogę. Można oczywiście wykupić lekcje z profesjonalnym instruktorem, ale nie trzeba, można jeździć z rodzicem, znajomym – kimkolwiek kto ma Open Driviing Licence i jest trzeźwy.

W ten sposób jeździmy min 6 miesięcy ( informacja dla osób powyżej 24 roku życia, młodsi ten czas maja wydłużony odrobinkę), i jak już się odpowiednio najeździmy, przychodzi czas na kolejny krok P Licence. Idziemy na egzamin praktyczny, można go zdawać własnym samochodem, lub samochodem np. instruktora jazdy, egzamin kosztuje on 37 AUD. Egzamin trwa 35 minut. I tu chyba jest podobnie jak w Polsce, w tym czasie trzeba po prostu zachować zimną krew, nikogo nie przejechać, nie spowodować wypadku, nie przekroczyć prędkości i myślę, że ma się w kieszeni kolejny rodzaj prawa jazdy P Licence to Provisional Licence czyli cos w rodzaju tymczasowego prawa jazdy. To jest kolejny okres kiedy na drodze - wyróżniamy się posiadaniem literki P , która innym kierowcom mówi ze jesteśmy jeszcze nowi w ruchu :)

Z tym prawem jazdy możemy już jeździć sami, czas który musimy przejechać z tym prawem jazdy waha się od 3 lat do roku, i znowu osoby powyżej 24 roku życia mają rok. Jeszcze jedna różnica poza oznakowaniem samochodu jest taka że ci kierowcy mają mniejszy limit punktów karnych, które mogą zebrać. Po wyznaczonym czasie dostaje się już kategorie Open Driving Licence i od tego momentu świat się zmienia, nie ma literek na zderzakach, większy limit punktów karnych ( aż 12 jest max, a „zerują” się one dopiero po 3 latach!!! – tu to nie żarty) i można jeszcze mieć 0,05% alkoholu we krwi.

Jak widzicie procedura dochodzenia do prawa jazdy jest tu inna. Moim zdaniem lepsza. Można ćwiczyć ile się chce. Jeszcze rok po zdaniu praktycznego egzaminu jeździ się z literką na zderzaku – to też plus, chyba żaden młody kierowca nie czuje się od razu jak Hołowczyc za kierownica. No ale różnica zauważalną na pierwszy rzut oka na tutejsze ulice, tu NIKT NIE PRZEKRACZA PRĘDKOŚCI, za przekroczenie prędkości o 40 km/h zabierane jest prawo jazdy na 6 miesięcy i dostaje się 8 punktów karnych plus oczywiście mandat ! – jak łatwo się domyślić- nie opłaca się !

A teraz mili Państwo z przyjemności prezentuje nowego uczestnika australijskich dróg: