poniedziałek, 25 czerwca 2007

Na granicy

Sobota. Szybka pobudka, śniadanie, prowiant na drogę i już mkniemy na południe autostradą. Dziś wyruszyliśmy na spotkanie stanów. Ale po kolei.

Pogoda jak na Australie przystało .... no właśnie my w drogę, a z nami deszcz. Postanowiliśmy się nie zniechęcać, w końcu deszcz jest potrzebny, no i mamy zimę. I tu taki mała dygresja – zima, która przyszła do nas w tym roku, a raczej niskie temperatury, którymi nasz raczy – są ewenementem w Queensland – takiej zimy nie było w naszym stanie od 112 lat !!! chyba ją z Polski przyciągnęliśmy.

Pierwszym przystankiem w naszej podróży było Mount Tambourine, ślicznie położona miejscowość, z roztaczającymi się dookoła niesamowitymi widokami, z jednej strony cudowne góry z drugiej panorama Gold Coast – miejsce niesamowite – tylko pogoda bez zmian! W Mt. Tambourine jest zupełnie jak w polskich Bieszczadach, są góry, drewniane knajpki z kominkiem i góralską muzyką – nie, nie pomyliłam się pisząc to – w Mt. Tambourine spotkaliśmy dwie polskie knajpki, z polską kuchnią, góralską muzyką ( muszę przyznać że „Góralu czy ci nie żal” słyszane w Australii zadziwia !) były nawet bociany na dachu, menu po polsku – tylko ceny !!! powalające ! Różnice stanowiły natomiast bijące po oczkach kolorami Rainbow Lorikeet. Zrobiliśmy sobie tylko sesję zdjęciową i wyruszyliśmy dalej.


















W okolicy rozsianych jest mnóstwo winiarni, my też postanowiliśmy jedną odwiedzić.Olbrzymie beczki z tutejszym winem, miliony butelek czekających na zakup, degustacje prosto z beczki – całkiem sympatyczny klimat – tylko jeden problem – my nie bardzo jesteśmy znawcami win :)



































Już w drodze wyjazdowej z Mt. Tambourine trafiliśmy jeszcze na przemiły ryneczek i na przepyszne krówki, ale nie takie zwykłe krówki, krówki o przeróżnych smakach, krojone wielkim nożem na mniejsze porcje, ja pokochałam te rymowo- czekoladowe z rodzynkami, Lukas karmelową fantazję. Do tej pory jak sobie przypomnę ten smak rozpływający się w ustach – hhhhmmm mniammm. Podjadając fudge popędziliśmy dalej.









Po drodze jeszcze kilka przystanków, pierwszy w Southport w Gold Coast. Trawiliśmy na ogłoszenie wyników w konkursie na „największą rybę” gdzie spora grupa wędkarzy wraz z całymi rodzinami oraz łódkami, kończyła udany dzień połów.










































Kolejny przystanek to już tylko krok od celu naszej wycieczki. Coolangatta to ostatnie miasteczko w naszym stanie, przywitało nas słońcem i cudownie szeroką, piaszczystą plażą. Plażą, która od innych widzianych wcześniej plaż różniła się obecnością samochodów z napędem na 4 koła, i pozostawionych koleinach na piasku. Z wysuniętego z plaży punktu –Point Danger - mogliśmy poobserwować ocean i widoczną w oddali panoramę Gold Coast. Point Danger swą nazwę otrzymało od Kapitana Cooka, który w 1770 rok dopłynął do tego krańca ziemi, na jego cześć obecnie jest tu latarnia morska.





Jeszcze tylko kilka zdjęć, kilka kroków i dotarliśmy do celu. Tak jak Coolangatta jest ostatnim miasteczkiem w Queensland tak Tweed Heads jest pierwszym w Nowej Południowej Wali. Miasteczka te spotykają się, można powiedzieć przylegają do siebie. Oddziela ja tylko biegnąca przez środek ulica, niesamowite jest to, że po dwóch stronach tej ulicy ludzie żyją w innych stanach, mało tego te stany czasem mają inną strefę czasową (QLD nie przestawia czasu a NSW owszem). Jeszcze tylko sesja zdjęciowa z jedną nogą w Queensland a drugą w Nowej Południowej Walii, szybki lunch na plaży obserwując przypływ i do domu:)

2 komentarze:

Kasia pisze...

Fantastyczne to z tą godziną, bo umawiając się z kimś na spotkanie mieszkającym praktycznie na przeciwko musisz podać nie tylko godzine ale i strefe czasową :))

Unknown pisze...

ach, wlasnie na to czekalem !! AUSTRALIA w pelnej krasie !! super!!
no a ta zmiana czasu to juz przegiecie heheheeee

nie no w sumie zajebiscie z tymi polskimi akcentami, ale wiadomo, jak to z polakami za granica :))