środa, 26 grudnia 2007

Święta. Wyjazd.

Święta, Święta i po Świętach chciałby się powiedzieć. Te magiczne dni w roku minęły nam inaczej niż wszystkie poprzednie. Mieniły się kolorami zachodów i wschodów słońca, skrzyły szafirem oceanu i błyszczały bielą piasku. Spędzaliśmy je rodzinie, mając nasze rodziny w serduszkach i oczywiście we dwoje bo też stanowimy już mała, bo mała, ale rodzinę. Zwierzęta w tę magiczną noc może nie mówiły ludzkim głosem, ale za to delfiny wesoło machały ogonkami wyskakując ponad fale, a ptasim trelom nie było końca. Były to polsko – australijskie Święta gdzie tradycje przenikały się tworząc swój własny klimat. Był opłatek, barszcz z uszkami i nawet polski śledź, ba nawet obrus na turystycznym stoliku. Ale były też spalone słońcem nosy, czoła, policzki i ramiona – oj już dawno się tak nie opaliliśmy jak w te Święta. To z pewnością pierwsze Boże Narodzenie które spędziliśmy pluskając się wesoło w oceanie, mając na sobie jedynie strój do pływania i czapkę Mikołaja.

A teraz po kolei. Na nasze Święta wyjechaliśmy do odległej od naszego domu o 200 km Balliny. Spokojnej miejscowości nadmorskiej, bądź jak kto woli nadoceanicznej, która położona jest już u naszych sąsiadów z Nowej Południowej Wali. W miarę jak mijały kilometry i coraz dalej zostawialiśmy nasze Brisbane krajobraz robił się coraz bardziej zielony, a sama zieleń bardziej soczysta. Charakterystycznymi rzeczami w Ballinie jest po pierwsze wielka krewetka, która oczywiście trafia do naszej galerii Wielkich Rzeczy, a po drugie, co dla nas ważniejsze, wielokilometrowe plaże.

Nasz camping znajdował się w południowej części miasteczka, części znacznie mniej ucywilizowanej, gdzie można odnaleźć cisze, spokój, puste plaże i zetknąć się oko w oko z naturą. Części do której prowadziły 2 drogi, jedna to droga lądowa dookoła rozlewiska rzeki Richmond, czyli jakieś 20 km ekstra lądem, druga natomiast to droga wodna, sympatycznym promem który przyjemnie pyrkając przewoził autka z jednego brzegu na drugi. Nie tracąc czasu wybraliśmy prom, żeby przed 17 zdążyć odwiedzić recepcje naszego campingu. Jakie było nasze zdziwienie kiedy mimo tego, że według naszych zegarków zostało nam jeszcze pół godziny, recepcja zamknięta była już na wszystkie spusty. Nad naszymi głowami w tym samym momencie zapaliła się lampeczka, zmieniając czas zmieniliśmy też godzinę. W Ballinie czas wyprzedzał nas o godzinę. Rosie szybko przydzieliła nam miejsce na nasz przenośny domek i w chwilę potem całe nasze obozowisko dumnie się prezentowało. A my udaliśmy się na przygotowanie kolacyjki.



Pierwszy wieczór upłynął nam na przyjemnym sączeniu winka i wpatrywaniu się w niesamowitej urody zachód słońca.

Pogoda jednak szybko się zmieniała i już po chwili kropił deszczyk a nasze wieczorne winko zostało przeniesione pod połacie przedsionka. Do snu kołysał nas deszczyk i dość głośno dający o sobie znać ocean.







1 komentarz:

Unknown pisze...

Ha! Nie ma jak śledzik pod namiotem co? :)