poniedziałek, 18 lutego 2008

Gość

Przed naszym wyjazdem do Australii wiele osób zarzekało się że w ciągu najbliższego roku na pewno nas odwiedzi:) my te obietnice i zapewnienia przekładaliśmy raczej na dobre chęci zdając sobie sprawę z tego że to nie takie proste, a Australia nie leży przysłowiowy „rzut beretem” od Polski.

Tym większa była nasza radość i zaskoczenie kiedy Kasia postanowiła do nas przylecieć, radości przerodziła się w euforie kiedy już miała bilet, wizę i spakowaną walizkę. Tym sposobem w poniedziałkowy poranek 18 stycznia po wielu godzinach podróży wylądowała na australijskiej ziemi.

Dlatego też ostatnio blog został zaniedbany odrobinkę, ale pod naciskami silnych grup społecznych wzięłam się szybciutko do opisania tego co do tej pory miało miejsce.

Jak już wspomniałam Kasia przyleciała o poranku, dokładnie o jakieś 6 rano, wiec cały dzień trzeba jej było wypełnić atrakcjami co by nie poszła spać za dnia, zaczął się tym samym proces przyzwyczajania organizmu Kasi do nowych warunków.

Poniedziałkowy dzień spędziłyśmy głównie w mieście, biegając od atrakcji do atrakcji w strugach deszczu, który średnio raz na godzinę pojawiał się nad Brisbane.











Ja jako okrutny kat sprawdziłam się oczywiście świetnie i ani na chwile nie dałam naszego gościowi przysnąć. A że czasu do zmroku było sporo, obeszłyśmy South Bank, Roma Street Parklands, spory kawałek city plus odrobinę kampusu uniwersyteckiego pod domem. Nie było łatwo, bo każdorazowa próba odpoczynku na ławeczce w parku kończyła się ciężko opadającymi powiekami w Kasinych oczach, w związku z czym przystanków nie było, a do domu obie dotarłyśmy padnięte.

Ok. 7 daliśmy Kasi się położyć, ale przyznam że można ją spokojnie pochwalić bo pierwszy dzień zniosła nad wyraz dobrze, no nie wspominając tego malutkiego faktu, że to co widziała tego dnia będzie musiała sobie na zdjęciach pooglądać bo niewiele pamięta z pierwszych godzin w Australii.


























2 komentarze:

Unknown pisze...

Tak, tak potwierdzam wszystko Co Monis napisała. W szczególności ten fragment o spełnianiu się Moniś w roli kata - szło Jej nad wyraz dobrze:)
Maćku oto masz dowód że doleciałam cała i zdrowa no i mam nadzieje ze w miare czasu bedziesz miał okazje popatrzec i poczytać że ani Ja kangurów ani oni mnie nie wykończyli :)

Unknown pisze...

Kasiu ale troszkę sztywna na niektórych zdjęciach jesteś miejmy nadzieję że to jednak przemęczenie związane z oswojeniem się a nie katowaniem hehehe. A tak na poważnie to zazdroszcze ci takich wakacji. Pozdrawiam Was i czekam na dalszy rozwój sytuacji :)