środa, 27 lutego 2008

Jak kwoka na jajach !

Ostatnio zdarzyło mi się co nieco zaniedbać bloga, ale już śpieszę nadrobić nasze przygody.

Mimo iż tytuł posta może wskazywać na dopiero co zakończone Święta Wielkanocne, ale historia tym razem będzie zupełnie o czymś innym.

Za czasów kiedy gościła jeszcze u nas Kasia, na jeden z weekendów postawiliśmy wybrać się na typowo babski camping. W piątek o świcie wyjechałyśmy na trasę prowadzącą na północ naszego pięknego Queensland, a naszym miejscem docelowym było położone o 300 km z hakiem drogi– Bundaberg. Jak już kiedyś wspominałam Budnaberg znane jest z 2 rzeczy: rumu i żółwi. Rum , mniami !

Na początek zgodnie z kolejnością zajęłyśmy się - oczywiście rezerwacją naszej nocnej wyprawy do Mon Repos na żółwiowe polowanie. Zaraz po tym nasze kroki skierowałyśmy do destylarni rumu. Udało nam się nawet być tam na tyle wcześnie, żeby móc wejść do środa fabryki i po podglądać produkcje rumu od kuchni. Niestety jak na każdej tego typu wycieczce nie można było robić zdjęć, pozostaje Wam tylko uwierzyć nam na słowo, że było ciekawie i że naprawdę tam byłyśmy. Zaraz po zakończeniu wycieczki przyszedł czas na zwyczajowego misia polarnego na bazie czarnego likieru – mniami , nawet kierowca skusił się na małego łyczka:) Jeszcze tylko zakupić magnes do rosnącej kolekcji magnesów lodówkowych i już mknęłyśmy na poszukiwanie kolejnych atrakcji. I jakby nie było nam jeszcze mało różnych trunków, udałyśmy się do wielkiej beczki na degustacje Ginger Beer – które tak naprawdę nie jest prawdziwym piwem a raczej napojem chłodzącym. Pani, która odpowiadała za degustacje wlała w nas niemiłosierną ilość tego trunku w różnych odmianach smakowych – rada dla osób spragnionych i będących w okolicy – najpierw udajcie się do wielkiej baryłki na darmowe picie :)

Robiło się coraz później i przyszedł czas na poszukiwania pola. Ja wiedziona wspomnieniami nalegałam na to samo pole, na którym campingowaliśmy z Lukasem kiedy ostatnio odwiedzaliśmy te rejony. Kasia z braku innych opcji przystała na moja propozycje.

Raz, dwa , trzy i nasz namiotowy dom stał dumnie na wzgórzu, rozbijany pod czujnym okiem kukabury. A zaraz po małej przekąsce przyszedł czas na żółwie.

My jak przystało na absolutne fanatyczki wszelkiej zwierzyny, w Mon Repos byłyśmy jako jeden z pierwszych. Zaopatrzone w przeciwdeszczowe kurki, latarki, odstraszacze komarów i aparaty dzielnie czekałyśmy aż zapadnie zmrok. Ok. 19 zjawili się pierwsi pracownicy i rozpoczęła się rejestracja i podział na grupy. Obie trafiłyśmy do drugiej grupy co dla nas oznaczało chwile dłużej oczekiwania na wyjście na plaże. W końcu nadeszła oczekiwana wiadomość, że przyszedł czas na nas. Na nocnej wyprawie na plaże w Mon Repos mięliśmy podglądać wykluwające się żółwie które nocą zaczynają swoją przygodę z wielkim oceanem. Po całej masie zasad, którymi mamy się kierować podczas naszej wycieczki dotarliśmy na plaże.

Musze przyznać, że nigdy wcześniej nie spacerowałam nocą po plaży, wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w dzień, jest znacznie bardziej tajemniczo, szczególnie kiedy z tyłu głowy pozostaje świadomość, że gdzieś tu lęgną się malutkie żółwiki.

Malutkie żółwie które kiedyś stanął się wielkimi żółwiami i wrócą na tą plaże, żeby za jakieś 30 lat zostawić tu swoje jaja z których wylęgnie się kolejne pokolenie żółwi. Niesamowita natura programuje te maleńkie żółwie tak , że po wielu wielu latach są w stanie wrócić w to samo miejsce. Wracają niejako do domu dać życie kolejnemu pokoleniu.

Niestety nie wszystkie jak wiadomo dożyją do tego czasu, no cóż takie niestety są prawa natury.

Odpowiedzialna za nas Rangerka usadziła nas wszystkich w kręgu, zabroniła używać latarek czy robienia zdjęć po czym rękoma rozgarnęła niewielką kupę pisaku. W tym samym momencie z wewnątrz zaczęły się wydostawać maleńkie żółwiki, chyba wszyscy uczestnicy wycieczki jęknęli z zachwytu. Nasze maleńkie żółwiki wylęgły się kilka dni wcześniej, przedarły przez 60 cm piasku które dzieliły ich od powierzchni plaży, a teraz miały zacząć swoja wielką przygodę. Te maleńkie stworzonka, bardzo dzielnie i z pomocą ogromnego instynktu prały w kierunku wody. Oczywiście tymczasem sprawne ręce naszej opiekunki wyłapywały cały miot umieszczając go, na chwile, w swojego rodzaju przedszkolu.

Tak wychodziły i wychodziły, ostatecznie okazało się że było ich wszystkich 110 szt ! czyli cala gromada !

W czasie kiedy żółwiki szukały swojej drogi my słuchaliśmy różnych historii ich dotyczących. Jedna z takich historii była dość zabawna, bo mówiła o tym jak kiedyś podobna grupa ludzi siedziała na plaży i obserwowała lęgnące się żółwie po czym jedna z pań poczuła że cos dziwnego się pod nią dzieje – okazało się ze siedzi na kolejnym gnieździe !

Kiedy ostatnie osobniki opuściły gniazdo przyszedł czas na robienie zdjęć, co prawda bardzo niewielu i pod ścisłym rygorem ale zawsze. Każdy z nas mógł na własnej dłoni poczuć siłę żółwich łapek , dotknąć skorupki, czy zobaczyć jeszcze widoczny ząb na czubku nosa , którym to maleństwa rozpruwały „skorupkę” jaja.

Kolejnym krokiem miała być „droga życia”. Droga którą z latarek ustawimy my, uczestnicy wycieczki, aby pomóc maleńkim żółwikom dotrzeć do oceanu. Kiedy już zbieraliśmy się do wstania i pomocy żółwikom poczułam, że coś uparcie drapie mnie w nogę. A że siedziałam na wydmie porośniętej trawą myślałam, że to kolejne złośliwe źdźbło. Jakie było moje zdziwienie gdy sięgnęłam ręką po owo źdźbło a zamiast tego zobaczyłam małego żółwika na mojej nodze ! Na początku pomyślałam ze biedaczysko pomylił drogę i poszedł w gore zamiast w stronę oceanu. Ale , ale po chwili poczułam po sobą ruch,! Tak , właśnie, to były maleńkie żółwiki które wykluły się tuz obok, i zupełnie niezauważone mknęły właśnie w stronę swatała. Teraz pozostało mi tylko stać i się nie ruszać, w obawie ze któregoś mogę przypadkiem nadepnąć ! To był tez moment kiedy mogłam spokojnie podnieść jednego malucha. Wrażenia niezapomniane! Można powiedzieć ze przez chwile byłam „kurza” mamą siedzącą na gnieździe pełnym wykluwających się jajeczek !

Ostatecznie wszystkie maluchy trafiły do oceanu. A mi i Kasi nie zamykały się buźki od opisywania własnych przeżyć !




Pozostało nam tylko za 30 lat odwiedzić plażę w Mon Repos i sprawdzić czy nasze żółwiki powróciły złożyć swojej jaja :)

3 komentarze:

Unknown pisze...

Moni skromna i nie opisala jaka byla dzielna w czasie tej wyprawy. Po 1, o 6 rano jeszcze śpiąc zawiozla mnie na miejsce zbiorki mojego cruisu na rafe ( na marginesie odwołanego z powodu wiatru), po 2. jeździła po bardzo, bardzo stromych i kretych ulicach nie obylo sie oczywiscie bez encyklopedi polskich przekleństw;) no i po 3. musiała przez 48h non stop zniesc moje towarzystwo :) szacuneczek dla koleżanki.
A na koniec pare slow o żołwikach :) super!super!super! zreszta chyba nasze miny na zdjeciach wyrażają cale te ochy i achy.

Unknown pisze...

ach zapomnialam dodac istotna rzecz: ta jazda o 6 rano, bez kawy z jednym tylko malym Red Bullem w ta i spowrotem to bylo jakies 260 km o ile dobrze pamietam, wiec nie byle co!

Unknown pisze...

z racji z tego ze nie PIJE .... malo przychylam sie do zdania ze "rum, mniam"
tez lubie ... a co ... co prawda takiego nie pilem ale mam nadzieje jeszcze go sprobowac:))

generalnie ZAJEBISCIE!!
nie moge sie doczekac ... 26 i 28.06 :)) no i bedzie w deche :))