Nasz kolejny nocleg przypadł na maleńkie Burnie gdzie do późna w nocy obserwowaliśmy malutkie pingwiny wracające po całym dniu z morskich polowań aby nakarmić swoje młode. Pingwiny były absolutnie urocze, dorastające do jakiś 40 centymetrów wysokości doskonale dawały sobie radę wspinając się na wyższe o nich kilkukrotnie klify, zdjęć z tej nocnej wyprawy niestety nie mamy, bo jak się domyślacie nie chcieliśmy oślepiać tych uroczych ptaków fleszem z aparatu.
Kolejny poranek to już wyprawa w góry. Nie mieliśmy żadnego konkretnego pomysłu na szlak, wiec swoje pierwsze kroki postanowiliśmy skierować do znajdującego się w samym sercu Cradle Mountain punktu informacyjnego będącego jednocześnie punktem strażników parku narodowego. Bo zakupieniu niezbędnej mapy i zarejestrowaniu naszej wycieczki – to na wypadek gdybyśmy zaginęli w górach, udaliśmy się w trasę. Nasza wycieczka zaczynała się przy chyba najpopularniejszym jeziorze Dove, gdzie ścieżka wyglądała na iście parkową i nawet małe dzieci dałyby radę ją przejść, w połowie tego malowniczego szlaku odbiliśmy na kolejny, który był już zdecydowanie bardziej odważny i trudny, były strome ściany, łańcuchy , to plus przepiękna pogoda powodowało że nawet mi spodobały się te góry. Dookoła nas roztaczały się niesamowite krajobrazy, zmieniająca się roślinność, pourywane tu i ówdzie przepiękne górskie jeziora, cudowne widoki ze szczytów, nic tylko robić tysiące zdjęć ! Posługując się mapą postawiliśmy połączyć kilka szlaków w jeden , który miał mieć jakieś 7 km, niestety jak to przy takich łączeniach bywa, gdzieś przegapiliśmy jedno z zejść na dół , tym samym wydłużając naszą trasę do 10 km!
Było absolutnie przepięknie, gdyby tylko ktoś wymyślił jakiś lepszy sposób na schodzenie z tych gór, nie wiem windy czy coś…;) droga w dół okazała się o wiele bardziej uciążliwa niż do góry, ale daliśmy oczywiście radę i późnym popołudniem dotarliśmy do naszego auta.
Tego dnia nie musieliśmy podróżować daleko w poszukiwaniu noclegu, już wcześniej zarezerwowaliśmy sobie noc w niesamowitym miejscu położonym w środku parku narodowego, gdzie w drewnianych domkach, można się było poczuć jak w polskich górach niemalże. Jeszcze tylko wieczorne karmienie kangurów i można iść regenerować siły na kolejny, ostatni, już tasmański dzień.
2 komentarze:
jestem w ogromnej dupie! no poprostu zaaaaajebiscie!!
kiedy wawa cała zasypana sniegiem, zimno i wszyscy dookoła pociagaja nosami az miło popatrzec na takie ciepłe widoczki:)
Prześlij komentarz