wtorek, 28 sierpnia 2007

Dzień 6, czyli podniebny spacer.

Poranek okazał się być dla nas kompletnym zaskoczeniem. Po wyjściu z namiotu naszym oczom ukazał się krajobraz niezwykły, dookoła nas niesamowite góry otoczone lekką warstwą chmurek.










Widok był piękny, tylko trochę szkoda, że akurat dziś musiała się nam przytrafić taka pogoda. Dziś w planach mięliśmy podniebną wycieczkę i liczyliśmy na dobrą widoczność.

O 9 rano byliśmy już wpakowani w wagonik podniebnej kolejki. Skyrail bo o niej mowa, to chyba jedyna taka kolejka na świecie. Jej unikalność wiąże się z faktem, iż jej trasa biegnie nad niesamowity lasem tropikalnym. Cała kolejka rozpięta jest na długości 7,5 km , po drodze ma kilka przystanków, gdzie można zrobić sobie spacer wśród gigantycznych drzew. Dopiero w tym miejscu zobaczyliśmy, co to jest naprawdę las deszczowy, wszystkie pozostałe lasy, które widzieliśmy do tej pory przy tym kolosie wydają się być raczej szkółką drzewek niż lasem. Las był tak gęsty i wysoki, że przez cała trasę naszej wycieczki nie udało nam się nawet raz zobaczyć korzeni tych drzew, czy chociaż małego prześwitu ziemi.




Niestety jak przystało na las deszczowy, deszcz pojawił się również. Jeden z odcinków naszej kolejki przejechaliśmy we mgle i deszczu – było to o tyle ciekawe doświadczenie, że z góry można było odnieść wrażenie, że jesteśmy sami w chmurach.














Kolejny przystanek przyniósł nam prześliczny wodospad Barron Falls.
Oczywiście nie omieszkaliśmy zrobić mu tysiąca zdjęć:) Nieopodal wodospadu spotkaliśmy również małego zielonego przyjaciela. Im bliżej końca nasze podniebnej wycieczki tym pogoda robiła się coraz lepsza.









W Kurandzie, czyli miejscu docelowym, przywitało nas już śliczne słońce. Kuranda to maleńkie miasteczko otoczone lasem tropikalnym, zamieszkuje je tylko 650 osób i znaczną ich cześć stanowią Aborygeni. Na co dzień Kuranad żyje oczywiście z turystów, którzy przybywają tu albo za pomocą podniebnych wagoników – Skyrail albo zabytkową kolejką. My ową zabytkową kolejką mieliśmy wracać do Cairns.

Do tego czasu mięliśmy dobrych kilka godzin na zwiedzanie miasteczka i wszelkich jego atrakcji. Odwiedziliśmy Aborygeńską galerię, w której niektóre obrazy ceny maiły niesamowite, i dochodziły do 10 tys. AUD! Trochę pokręciliśmy się po samym miasteczku, nie daliśmy się skusić na sztandarowe atrakcje tego miejsca, czyli różne rodzaje parków dla zwierząt, jak następuje: koala park, park motyli, park zwierząt jadowitych, kopytnych, każdy za opłata 15 AUD. My wybraliśmy się na łono natury, i przespacerowaliśmy się uroczym szlakiem dookoła Kurandy. Nadchodził czas odjazdu naszego pociągu.





























Szybko odnaleźliśmy nasz wagon i w drogę. Cały pociąg trzeszczał niemiłosiernie. Wagony, którymi jechaliśmy były rzeczywiście wiekowe, dlatego trochę raziły nas ekrany ciekłokrystaliczne umieszczone nad oknami czy dystrybutor wody w każdym wagonie:) Przejazd kolejką zabierał 1,5 godz.








A trasa wiła się w przepięknych miejscach. Jechaliśmy nad niejedną przepaścią, pod wodospadem, zaliczyliśmy kila tuneli, ale jak przystało na fakt jechania koleją po jakimś czasie stukot kółek zaczął kołysać nas do snu, tylko siła woli utrzymała nas w stanie średnio wybudzonym, ale walka była ciężka.

Tym sposobem, gdy dotarliśmy z powrotem do Cairns, była godzina 16. W punkcie informacyjnych zjawiliśmy się tuż przed 17, spotkaliśmy tam dziewczę, którą gdyby nie nasze resztki dobrego wychowania, wystawilibyśmy chętnie za drzwi. Dziewczyna, szczerze była zdziwiona że ktoś śmie zakłócać jej spokój i przychodzić do tego miejsca po informacje! Jeszcze mniej okazała się pomocna w zakresie samych informacji, poza szczątkowymi danymi o Cairns nie wiedziała nic! My ją uświadamialiśmy, jakie miasta i okoliczne atrakcje nas otaczają.

Nie załatwiając nic, zostaliśmy zdani tylko na siebie. Jedyną informacje, którą udało nam się uzyskać, od osoby, która prowadziła recepcje w okolicach Undnary, gdzie znajdują się olbrzymie tuby z zastygłej lawy, był fakt, że tymi drogami nie powinniśmy jeździć w nocy. A to, dlatego że, mimo iż na mapie droga wygląda normalnie w rzeczywistości jest to jeden pasek w obie strony, co w przypadku spotkania z pociągiem drogowym oznacza gwałtowny zjazd na pobocze! o kangurach i innych nie będę wspominać. To był ten moment naszej wyprawy, w którym podjęliśmy decyzje o zmianie trasy powrotu. I po krótkiej acz burzliwej dyskusji, oraz jednym szybkim telefonie uznaliśmy, że wracamy drogą, którą tu przybyliśmy i nocujemy dziś w przedziwnym miejscu zwanym Paronella Park. Miejscu, które ciężko zdefiniować, o którym dowiedzieliśmy się zupełnie przypadkiem, a które chciało nas na tą noc przyjąć. Z nielicznych ulotek informacyjnych dowiedzieliśmy się, że w Paronella Park jest również jakaś nocna wycieczką, po podświetlonym parku. Jednak stłuczka na wyjedzie z Cairns (oczywiście nie braliśmy w niej czynnego udziału !) i ulewny deszcz, kazały nam się nie spieszyć. Wyszliśmy też po drodze z założenia, że to są WAKACJE, więc nic nam humoru nie popsuje a Park zobaczymy rano. Do Paronella Park dotarliśmy przez 19, na 15 minut przed końcem owej nocnej wycieczki. Po szybkim dokonaniu formalności, Pani, którą tam spotkaliśmy wykonała jeden telefon wręczyła nam w dłonie latarki i kazała biec oglądać nocne show. Wtedy jeszcze zupełnie nic nie wiedzieliśmy o tym miejscu, ale to, co zobaczyliśmy było śliczne. Na początek pięknie podświetlone ruiny jakiegoś zamku, chwilę później niesamowity wodospad. To miejsce miało swój tajemniczy charakter i klimat. Zaraz po nocnej wyprawie, pojechaliśmy szukać wyznaczonego nam miejsca biwakowego. Wtedy tez rozpadało się na dobre. Lało tak i lało, a my czekaliśmy na moment, w którym może odrobinę przestanie. Taki moment nastał, był on niezmiernie krótki, ale codzienne rozkładanie namiotu zrobiło swoje, i dzięki temu nasz dom stanął w kilka sekund. Nawet nasi mili sąsiedzi byli pod wrażeniem, że można tak szybko. Chwile później znowu lało na całego. Kiedy zupełnie przemoczeni zaczęliśmy robić kolacje, uznaliśmy zgodnym chórem że trzeba by jakieś winko dla wewnętrznego rozgrzania wypić. Podało na niesamowite wino z mango. Po szybkiej kolacji w strugach deszczu udaliśmy się na spoczynek. A że miejsce naszego namiotowania położone była na niewielkim spadku, postanowiliśmy spać głowami w stronę wyjścia a nie odwrotnie, jak co dzień. Była to najdziwniejsza noc w naszym życiu. Okazało się już rano, że żadne z nas się nie wyspało a oboje byliśmy nękani przez nocne koszmary. Ja pół nocy spędziłam na słuchaniu tego cholernego deszczu walącego w tropik, snując już w głownie wersie o tym jak to możne nas zaraz zatopić, jak drzewa groźnie nad nami szumiące może się na nasz namiot powalić i co wtedy należy zrobić. Lukas natomiast pod wpływem wina z mango, zakupionego w Murdering Point śnił noce historie o mordowanych rozbitkach. Ranek przywitał nas już bez deszczu, ale wiedzieliśmy, że to miejsce jest przedziwne, i że kryje w sobie jakieś tajemnice….Niektóre z nich udało nam się poznać……

1 komentarz:

Kasia pisze...

hmm ten park to tak troche jak trójkąt bermudzki.