środa, 29 sierpnia 2007

Dzień 7, czyli niesamowite miejsca...



Poranek po tak niesamowitej nocy był dla nas wybawieniem. Koszmarne sny, niesamowita ulewa, wszystko to razem powodowało w nas pewien rodzaj wewnętrznego niepokoju, już wiedzieliśmy, że to miejsce ma dziwną energie, teraz przyszedł czas żeby poznać jego historie.

Zwijając nasz mokry namiot poznaliśmy się bliżej z naszymi sąsiadami. Była to para uroczych emerytów z Victorii, którzy co roku do maja do października podróżują swoim autobusem po Queensland. W owym autobusie mają cały dom, z telewizorem, zlewozmywakiem, kuchenką mikrofalową i wszystkim co im w ciągu tych co rocznych wakacji może się przydać. Ci starsi państwo zaskoczyli nas, co najmniej kilkoma rzeczami, po pierwsze faktem, że podróżują, jakoś nie mogę sobie wyobrazić polskich emerytów na takich wakacjach, pewnie że jest to kwestia wysokości emerytury ale chyba nie tylko, wydaje mi się że trzeba też chcieć, a to w życiu liczy się najbardziej. Dzięki tej przemiłej dwójce staruszków bardzo pozytywnie zakręconych, uznaliśmy, że na „starość” kupujemy sobie autobus i wyruszamy w nieznane.



Ale wracając do naszego tajemniczego Paronella Park.

Pierwsza wycieczka wyruszała o 9:30 wiec mięliśmy jeszcze chwile na poranna kawkę w barku, kawka była przepyszna, jakby z domieszka czarów:) sącząc kawkę, na tarasie wpatrywaliśmy się w kołyszące się złowieszczo olbrzymie drzewa nad nami.

Przyszedł czas na wycieczkę, każdemu z naszej małej grupy wręczono parasolkę w dłoń – pokaźna ich liczna dawała nam tylko potwierdzenie tego, że dość rzadko tu nie pada !

Historia tego przedziwnego miejsca jest równie niesamowita jak samo miejsce. Wszystko zaczęło się w 1913 roku, kiedy to Jose Paronella przypłynął do Australii z Hiszpanii z wielkimi marzeniami i zupełnie bez pieniędzy. W Hiszpanii pozostawiając swoją narzeczoną- Matyldę z obietnica powrotu do niej jak tylko dorobi się majątku. Matylda miała czekać na swojego ukochanego. W tym czasie Jose znalazł sposób na „dorobienie się” w Australii, sposób prosty ale bardzo skuteczny. Jose kupował farmy trzciny cukrowej, restaurował je, ulepszał i ze znacznym zyskiem sprzedawał. Pracował tak 11 lat ! Dorobił się na tym fortuny ( zapominając na tą chwilę o płaceniu podatków). Udało mu się również za śmieszne pieniądze kupić posiadłość wielkości 13 akrów, na której miesił się urokliwy wodospad. Z zarobioną fortuną i zakupioną ziemią udał się po swoją narzeczoną do Hiszpanii. Gdy tam dotarł okazało się ze Matylda nie dotrzymała danego słowa i wyszła już za mąż za innego kandydata. Jose nie rozpaczając długo i chyba równie szybko myśląc, postanawia za żonę wziąć młodszą siostrę Matyldy – Margarite i razem z nią wrócić do Australii. Jose miał w głowie cały plan tego jak chce żeby jego posiadłość wyglądała. Na początek wybudował on 47-stopniowe schody, aby móc nosić materiał potrzebny do budowy między dwoma poziomami terenu. I tak zaczął budować pierwszy maleńki domek z kamienia dla siebie i swojej żony. A że sprawny z niego był budowniczy po kilku miesiącach para zamieszkała w nowym domu, spędzając tam pierwsze wspólne świetna Bożego Narodzenia. Marzeniem Jose było wybudować kataloński zamek na swojej posiadłości. Tak też się stało, marzenia Jose zaczęły się spełniać, potem dobudował jeszcze salę balową, kort tenisowy, fontannę, miejsce piknikowe, basen a nawet kino – oczywiście nie robił tego tylko dla siebie. Żeby jego marzenia mogły się spełnić do końca, Jose chciał żeby do jego posiadłości przyjeżdżali ludzie i tam biesiadowali, tańczyli, bawili się. Szybko zaczęło się tak dziać. Do Paronella Park przyjeżdżali ludzie, było głośno, gwarno a Jose był szczęśliwy.

Wszystko wyglądało pięknie i przynosiło Jose szczęście, aż do roku 1946 kiedy to na park przyszła pierwsza powódź niszcząc cały dobytek i prace jaką Jose z żoną włożyli w to miejsce (do dziś na schodach zwieszone są tabliczki pokazujące poziom wody w trakcie tej powodzi). Straty były druzgocące, w takiej sytuacji większość ludzi chyba przeniosłaby się na inne tereny tam zaczynając od nowa. Ale Jose miał marzenia i żadna powódź go nie przestraszy. Powoli odbudowywał park. Niestety przyszedł kres jego dni i w 1948 rok zmarł zostawiając Margarite i 2 dzieci. Próbowali oni całymi swoimi siłami doprowadzić park do świetności sprzed powodzi. Wtedy tez okazało się że materiały, których użył Jose do budowy nie są najbardziej trwałe i piasek którego używał zaczął wykruszać się ze ścian , przez co budynki zaczęły popadać w ruinę. Kilka lat później zmarła tez żona Jose, a park przeszedł w ręce jego syna Joego i żony. Ci mieli zająć się marzeniem ojca. Kolejna powódź nawiedza park w 1967 roku. Kolejna próba ratowania parku. Niestety Joe nie długo zajmował sie parkiem, w wieku 35 lat umiera, a park zostaje sprzedany. Dwa lata później na sali balowej w trakcie jednego z wesel wybucha pożar, niszcząc wszystko na swojej drodze i wyganiając tym samym ostatnich gości. Kolejna prośba odbudowy nie jest już tak udana jak poprzednia, nie wszystkie sale, miejsca zostają przywrócone, ale posiadłość ponownie staje na nogi. Niestety w 1986 roku cyklon przechodzący nad terenem ponownie podaje park testowi. W 1993 roku park kupują obecni jego właściciele, niewiele zmieniając na jego terenie, a raczej starając się zachować to, co z niego zostało. To niestety nie koniec dziwnych zjawisk w tym miejscu w 1994 a potem 1996 przez park przychodzą kolejne powodzie.








Park ponownie przyciąga ludzi tym razem w trochę innym celu, ale jednak. Można by pomyśleć, że marzenie Jose jednak się spełniło...

Jest to miejsce magiczne, tajemnicze i naprawdę przepiękne, ale jednocześnie tak strasznie smutne. Tyle ludzkiej pracy, marzeń, łez wchłonęła już ta ziemia... My doszliśmy do wniosku, że to kwestia tego miejsca, ten Park chce być pozostawiony sam sobie, dlatego przegania kolejnych właścicieli. Przechadzając się po alejkach tego, co zostało z parku do chwili obecnej czuje się pewnego rodzaju niepokój gdzieś głęboko wewnątrz. Mogliśmy tylko podpisach się pod zdaniem, jakie przeczytaliśmy o tym miejscu na samym początku „ Paronella Park jest miejscem, którego nie da się nazwać, ale jeśli raz tu przyjedziesz wyjedziesz innym człowiekiem...”.

Chyba oboje odetchnęliśmy z ulga, kiedy nasz spacer się dobiegł końca. Wizytę w tym przedziwnym miejscu zakończył pokaz tańców grupy Aborygenów. Było to miłe i ciekawe zakończenie zwiedzania tego niesamowitego i trochę przerażającego miejsca.

Opuszczaliśmy je z pewnym poczuciem ulgi, i nie zrozumcie mnie źle, to by piękne miejsce, ale jakby grożące niewidocznym palcem gdzieś za naszymi głowami.








Ruszyliśmy w drogę, i żeby uciec myślami w innym kierunku, postanowiliśmy odwiedzić miejsce, którego Lukas szukał od początku naszej wyprawy – plaże, na której rosną palmy:) Pozostało przejechać nam tylko przez tereny potężnie panującego tu, znanego już nam ptaka Cassowary ( kazuar hełmiasty), kolejne znaki drogowe coraz bardziej nas rozbrajały...











Plaża w Mission Beach, spełniła wszelkie nasze oczekiwania.
Były palmy na plaży, był bialutki piaseczek, słoneczko nawet wyszło. Miejsce zupełnie jak z bajki. Śliczne, spokojne, urokliwe, takie jak chcieliśmy na ten przystanek.








Do drodze udało nam się jeszcze zrobić krótką przerwę na wdrapanie się na przepiękny punkt widokowy.

Tę noc mięliśmy ponownie spędzać w dziwnym miejscu. Tym razem padło na wietrzne pole namiotowe tuż za Bowen. Wiaterek dobrze nam zrobił, w krótką chwilę wysuszył nasz namiot :)

Tego wieczora podjedliśmy decyzję, że ostatnią naszą noc tej wyprawy spędzimy śpiąc w łóżeczku:) dając sobie jednocześnie dzień wakacji od zestawu czynności wieczornych.

2 komentarze:

Kasia pisze...

w sumie wiecie co, troche pasujecie do tych Aborygenów :)
Znak jest bombowy - ciekawe czy jakies minaturowe repliki mozna nabyc drogą kupna ;)

Unknown pisze...

troche zaniedbalem blog ... buuuuu, sry, ale ze wzgledow pracowniczych i samochodowych ...jak wiecie :))

coz nadrobilem czytanie. skomentuje ten ostatni wpis.
Tak cudownego i przerazajacego (jednoczesnie) miejsca to ja jeszcze nie widzialem. Napewno jest to kolejny "obiekt" na ziemi AU ktory musze zobaczyc. Poprostu musze tam byc i juz.

Wiem czego Lucas sie spodziewal, i dlaczego nie mogl sie doczekac tych PALM na plazy... Oh wypasik. tak wlasnie widze plaze na ktorej sobie leze .... (czyms) .... do gory i mam relaks:))

dlatego wybralem Thaiti - bora-bora, bo tam tak jest wszedzie :))

pozdro
do uslyszenia, napisania, zoabczenia na zywo i on-line !!