W ramach weekendowych rozrywek zostaliśmy przez Tanję i Thomasa zabrani na plaże :)
Taką prawdziwą z falami, białym piaskiem, surferami i dużą ilością australijskiego słońca.
Po jakiejś godzinie podróżowania dotarliśmy. Na plaże wchodzi się tak po prostu z ulicy nie tak jak u nas np. w Krynicy trzeba przejść pas lasu, ulicznych budek z piwem i pamiątkami. Tu wysiadasz z parkingu i jesteś. Plaża najbardziej zaskoczyła nas tym że prawie nie było na niej ludzi, na naszym odcinku ( jak się potem dowiedzieliśmy jednej z najbardziej popularnych plaż) było może 30 osób. Tak wiec każdy miał dla siebie tyle miejsca ile potrzebował.
My jak to my oczywiście od razu poszliśmy sprawdzić temperaturę oceanu, możecie nie wierzyć ale ocena jest jak zupa, tak ciepłego Bałtyku nigdy nie spotkałam, co plus biały piaseczek i wielkie fale robi wrażenie.
Nasi gospodarze kazali nam się bardzo dokładnie nasmarować kremami
przeciwsłonecznymi, my mięliśmy 30+, wodoodporny - nasmarowaliśmy się – jednak co przyszło nam potem poczuć na własnej skórze – tam gdzie zrobiliśmy to „po łebkach” wystąpiły normalne oparzenia słoneczne. Australijskie słońce jest dużo bardziej zjadliwe niż nasze polskie. Mamy nauczkę na przyszłość. Zawsze smaruj się odpowiednia ilością kremu i sparuj się wszędzie gdzie może dotrzeć słońce. Nowością dla nas jest to ze na plażach tutaj nikt nic nie sprzedaje, nie ma barów z piwem, jest cisza i spokój.
Po jakiś 3 godzinach leniuchowania mięliśmy już trochę dość słońca jak na pierwszy raz. Poszliśmy na zimne latte i pozwiedzać okolice. W malutkim parku przy plaży gdzie zrobiliśmy sobie mały piknik, jak zwykle mnóstwo ptaków i co dla nas Europejczyków ciągle egzotyczne – kolorowe stada papug, które są tu niemalże jak nasze gołębie:) cudo !
I tak zmęczeni słońcem udaliśmy się w drogę powrotna. A w domu Thomas przygotował już wcześniej obiecany obiad – stek z kangura. Jak już się wszystko ugotowało , zasiedliśmy na tarasie – wśród latających lisów ( czyli niewiarygodnej wielkości roślinożernych nietoperzy) – i zaczęliśmy kolacje. Cóż, jeśli chodzi o kangury na talerzu to nie staną się one moim ulubionym daniem. Smakuje trochę podobnie do królika, generalnie nie są złe w smaku tylko tak świadomości zjadania tak pięknego zwierzęcia jest dla mnie ciągle dziwna. Ja (czyli Lukas) muszę tu koniecznie wtrącić swoje 3 groze bo wg mnie kangur jest wysmienity i na prawde smakuje duzo inaczej niz krowa - smakuje po prostu jak dziczyzna (i to sie chwali)! - poza tym jest bardzo zdrowy bo zawiera bardzo mało tłuszczu i bardzo duzo białka. Australijczycy maja do tego inne podejście, dla nich kangury to po prostu szkodniki i każdy farmer ma prawo do nich strzelać. A jak już ustrzeli może zanieść do sklepu i sprzedać mięso – co kraj to obyczaj.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
kochani...przeczytalam wszytsko wiec bede teraz was na bierzaco do was zagladac. u mnie w nieruchomosciach wonliej wiec bede terz wiecej na blogu pisac.zdjecia super.pozdrawiam cieplo.
Prześlij komentarz