sobota, 24 lutego 2007

W końcu w domu, czyli Australia dzień 1


Po 8 godzinach lotu, tuż przed południem wylądowaliśmy. Jeszcze na pokładzie rozdano nam imigration cards. Mięliśmy zaznaczyć wszystko co posiadamy, ale co tak na prawdę można posiadać w 20 kg bagażu.... zrozumie tylko ten który kiedyś wybierał się tak daleko z tak niewielkim obciążeniem. Niespodzianką już na lotnisku było to ze nikt nie grzebał nam w rzeczach, zapytali grzecznie my odpowiedzieliśmy i tyle w 3 minuty było po wszystkim. Bardzo milo szczególnie po tym czego się nasłuchaliśmy jeszcze w Polsce.

Z lotniska taksóweczką udaliśmy się do Thomsa do domu, Thomas choć nieobecny dal nam możliwość zatrzymania się u niego. Wszystkie taksówki z Brisbane są pomarańczowe, jeżdżą po drugiej stronie ulicy i mają zamontowane kamery w środku. Miły Pan taksówkarz podwiózł nas pod dom i zostawił mówiąc „ zobaczycie spodoba się wam i nigdy stad nie wyjedziecie !” – no cóż przyjdzie się nam przekonać na własnej skórze. Słynna australijska wilgotność tez nie zwaliła nas z nóg jak myśleliśmy, ale to chyba akurat zasługa – chyba jedna z niewielu – Hong Kongu to tam było pierwsze starcie z wilgotności. Dzielnica w której żyjemy jest niezmiernie pagórkowatym terenem tak ze samochodziki staja pod niewiarygodnym kontem. Dom Thomasa jest w takim trochę babcinym stylu, który bardzo przypadł nam do gustu, jest dużo przestrzeni i przede wszystkim olbrzymi taras na tyłach domu, na którym tak naprawdę spędza się życie, tam się je, rozmawia, imprezuje, czyta książki. W Brisbane czas płynie inaczej , nie mowie tylko o różnicy czasu:) ale o tym ze ludzie żyją tu wolniej, są bardziej uśmiechnięci, pomocni, za oknem jest zielono jak w ogrodzie botanicznym i tak spokojnie, cisza aż boli w uszy. W domu nie mieszkamy zupełnie sami, mamy współlokatorów – gekony – malutkie, kolorowe pożyteczne zwierzątka które zjadają nasze insekty a ludzi boja się bardziej niż my ich :) dostały nawet imiona i tak sobie z nami mieszkają.






Ponieważ ciągle jesteśmy chorzy przez pierwsze 2 dni prawie nie ruszaliśmy się z domu, a w domu tez korzystaliśmy głównie z sypialni :(






Nasz pierwszy spacer został wymuszony – Łukasz złamał ząb – no i udaliśmy się do City. U asutralijskiego stomatologa zabieg odbywa sie w pozycji leżącej a na suficie jest telewizorek w którym mozna obejrzeć "Friends". Po krótkiej acz kosztownej wizycie u dentysty – 280 dol australijskich – poszliśmy pospacerować do tutejszego ogrodu botanicznego. I jak to w Australii za tego rodzaju rozrywki nikt nie oczekuje zapłaty. W ogrodzie poza kolorowymi papugami które wzbijały się tłumnie z koron drzew i z wrzaskiem przelatywały nad parkiem, spotkaliśmy oposa australijskiego ukrytego w koszu na śmieci. Opos zwany tez pałatką nic sobie z naszej obecności nie robił, poza tym ze był trochę zły ze budzimy go w środku drzemki. O cudownych palmach i wybuchającej wszędzie zieleni chyba nie musze wspominać :)






W Australii zaskoczyła nas jeszcze jedna rzecz – mianowicie krótkie trwające zaledwie minutkę aż ulewne deszcze, taki shower mamy przynajmniej raz dziennie, po czym jak tylko przestanie padać za 5 minut już nie widać żadnych oznak deszczu.






Zaskoczyła nas również australijska telewizja, jest tu 7 kanałów wszystkie za darmo, to znaczy utrzymują się z reklam ;) – jeśli ktoś w Polsce narzeka na reklamy niech sobie nawet nie próbuje wyobrazić australijskiej telewizji gdzie reklamy są co 15 minut. Natomiast wiadomości mówią zupełnie o niczym , ale czym tu mówić skoro nic się nie dzieje :) dlatego tez mówią o gwiazdach o tym kto z kim i dlaczego, o wypadkach samochodowych – ja żeby spokojnie przechodzić proces adaptacji - czytam polskie portale, tam zawsze cos się dzieje :)


Robi się późno reszta jutro. Jutro tez Thomas , który dziś właśnie wrócił zabiera nas na plaże :) wiec będzie o czym pisać



Buziaki






Brak komentarzy: