piątek, 24 sierpnia 2007

Dzień 4, czyli trafiliśmy do raju :)

Wczorajsza zapobiegliwość opłaciła się. Przyszło nam nocować w 4,5 gwiazdkowej żabie ! Kto by pomyślał, że kampingi też mogą mieć gwiazdki, mało tego całkowicie na te gwiazdki zasługują. Nasze miejsce namiotowe zostało wybrane przez zaspaną Panią w recepcji poprzedniego wieczora. Tym samym ,wylądowaliśmy naszym rozkładanym domkiem wśród przyczep kempingowych. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że to miejsce w najmniejszym stopniu nie przypomniało „pola biwakowego”, w łazienkach były pralki, suszarki ( i te do ubrań i te do włosów), w kuchni zmywarki, mikrofalówki, miejsca do BBQ a nawet telewizor ! Przyczepy które z nami sąsiadowały wyposażone były jak domy, w telewizory, anteny satelitarne ( dodam, że my nawet w domu nie mamy telewizora, co dopiero na kempingu !), miały nawet wykładziny przed wyjściem z przyczep. Wieczorem rozbiliśmy się szybciutko jak zwykle po ciemku i dość szybko poszliśmy spać. Okazało się, że rano nasz namiocik stał się atrakcją tego kempingu, dzieci wraz z rodzicami przychodziły oglądać nasz dom :) nie trwało do długo gdyż dość szybko się zwinęliśmy, i tu przyszło nam oglądać rozczarowane miny kolejnych dzieci, które nie zdążyły zobaczyć naszego domu z materiału. Wyglądało to miej więcej tak jak by im wszystkim zupełnie nie mieściło się w głowach że można tak na wakacje pojechać ! My zgodnie uważamy że takie kempingowanie to jakieś nieporozumienie, i nadal lubimy nasz stary „polski” sposób, bez telewizorów i dywanów a raczej z namiotem i piwkiem w garści !



Po tak miłym poranku, czekały nas same atrakcje. Oboje nie mogliśmy się doczekać i przestępowaliśmy z nogi na nogę wypatrując busika, który miał nas zabrać na przystań. Tak, tak dziś był ten dzień ! Jechaliśmy na całodniową wyprawę na Wyspy Whitsunday ( czyli Wyspy Zielonoświątkowe). Przypomniały nam się chwile kiedy to jeszcze w Polsce przeglądaliśmy przewodniki po Australii i zobaczyliśmy te niesamowite plaże i szafirową wodę, wtedy tylko westchnęliśmy, gdyż zupełnie nie myśleliśmy, że kiedykolwiek wylądujemy w Australii a już tym bardziej na tych niesamowitych wyspach. Jak widać, w życiu warto mieć marzenia nawet te gdzieś daleko na końcu głowy, bo niektóre z nich czasem zupełnie przypadkiem się sprawdzają !

Nasz busik niestety trochę się spóźniał, w końcu jednak nadjechał. Zostawiliśmy nasza Rolke na parkingu i wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą ! Chwilę później byliśmy już na przystani pełnej kołyszących się mniejszych i większych jachtów. A po kolejnej chwili cięliśmy już zaspane jeszcze wody oceanu. Na pokładzie naszej łódeczki było w sumie 36 osób, była to niesamowita mieszanka ludzi z całego świata. Od poukładanych rodzinnych Francuzów, przez głośnych Włochów, po nabzdyczonych Niemców, nie zapominając o Japończykach, Holendrach, Amerykanach, Brytyjczykach , Polakach... jeśli kogoś pominęłam to przepraszam. Taką właśnie wesoła brygadą wypłynęliśmy. Po chwili naszym oczom ukazywały się kolejne wyspy. Wyłaniały się z toni oceanu jak stożki wulkanów, z tym że zupełnie zielone stożki, oblane szafirową wodą, która obijała się o śnieżnobiałe piaszczyste plaże.





Po 50 minutach rejsu przeszedł czas na pierwszy przystanek. Dopłynęliśmy na wyspę Whitsunday jedną z 5 wsyp które kryją się pod nazwą „Wysp Zielonoświątkowych” i dookoła, których pływaliśmy. Są to już miejsca gdzie po woda mieszka rafa, nasza łódź zacumowała jakieś 200 metrów od brzegu a na sam brzeg zabierały nas dmuchane pontony z maleńkim silniczkiem. Już na wyspie! Szybkim krokiem zostaliśmy doprowadzeni do punktu widokowego.












Mimo, iż pogoda była iście zimowa, i słoneczko pojawiało się na chwile po czym znikało za chmurami, widok jaki roztaczał się dookoła był niewiarygodny. Czegoś takiego nie widzieliśmy nigdy wcześniej ! No może na prospektach reklamowych, ale przecież oni zawsze maja zdjęcia odpowiednio „podrasowane”. Już spieszę, żeby pokazać wam to co my zobaczyliśmy. Dodam, że zdjęcia te nie podlegały żadnej obróbce.

Nacieszcie oczy, tak jak my to zrobiliśmy. Zapraszamy na wsypy...

































Już ? można dalej ?

Z punktu widokowego dostaliśmy instrukcje, że za 2 godziny mamy być na malutkiej plaży z której wyruszaliśmy, a do tego czasu możemy robić co nam się podoba. I tak 100% naszej wycieczki wyładowało na tej cudownej plaży.










Gdzie piasek jest tak biały że razi w oczy, dlatego okularów z nosa nie zdejmuje się ani na chwile :) bielutki piaseczek, plus woda w nieziemskich kolorach zapierały

dech w piersiach, a mordki same nam się śmiały. Szybko porzuciliśmy nasz dobytek i nura do wody. Woda ta wyspach maiła jakieś 24 stopnie i na czas naszych kąpieli słoneczko wyszło nawet na chwile. Mięliśmy też małe spotkanie z natura, a dokładnie z nieduża płaszczką która jakoś się zaplątała w płytkiej wodzie. Mogę zupełnie śmiało powiedzieć, że trafiliśmy do raju. W takim miejscu widzi się dopiero potęgę natury, tego jak wszystko potrafi być niesamowicie dopasowane, a wszystko to bez udziału człowieka ( wszystkie wyspy są parkami narodowymi). Achów i ochów nie było końca, niestety nasz czas szybko się kończył i chyba tylko świadomość następnych atrakcji wyciągnęła nas stamtąd.









Na łodzi czekał już na nas obiadek. A po kolejnych 40 minutach przyszedł czas na drugi i ostatni przystanek, tym razem były to okolice Wyspy Hooka. Nasza łódeczka ponownie zatrzymała się jakieś 200 metrów od brzegu. I tu opcje dotarcia do brzegu były 2. pierwsza podobnie jak poprzednio pontonem, druga wpław :) My oczywiście wybraliśmy tą drugą. Zaopatrzeni w płetwy, maski i rurki do oddychania wskoczyliśmy do wody. Ja chyba bardzie obawiał się takiego skakania wprost z łódki do wody niż Lukas, ale nie okazało się to ani trochę straszne, a powiedziałabym nawet, że to chyba jeden z fajniejszych sposobów wchodzenia do wody:) Lukas wskoczył za mną równie śmiało. Zasada, która przekazał nam nasz kapitan przed wpuszczeniem nas w wodę, była taka że nikt nie może pływać sam, mamy trzymać się w parach albo w grupach, a to dlatego, że gdyby komuś cokolwiek się stało oni nie zdołają do nas dopłynąć szybko z uwagi na znajdującą się pod nami rafę. Tak więc grzecznie czekałam, aż Lukas mnie dogoni. W pewnym momencie w Lukasa wstąpiło coś dziwnego ( tak do końca to do tej pory nie jesteśmy pewni co to było). Lukas włączył cała wstecz i bijąc wszelkie rekordy świata w pływaniu, udał się z powrotem na statek. Moje zdziwienie było wielkie, ale oczywiście podążyłam za nim. Dodam jeszcze, żeby uzupełnić tę cześć historii, że wcześniej załoga naszej łódeczki proponowała wszystkim pianki do pływania. Ja jakoś od początku nie pałałam do owych pianek wielką sympatią, jakieś takie obdarte i... sami wiecie co mam na myśli. Lukas myślał podobnie jak ja. Ale zaraz po tym jak wyskoczył jak poparzony z wody pierwsze swe kroki skierował do pianek ciągnąc mnie za sobą. W 2 słowach wytłumaczył mi tylko, że coś go w wodzie zaatakowało. Dokładnie parząc mu oba przedramiona ( do dziś na ślady po poparzeniach, takie jak po ugryzieniu malutkich owadów). Nasz kapitan widząc i słysząc o czym mówimy skwitował to tylko zdaniem „ jak boli to dobrze, najgorzej jak nie boli:)” tym samym próbował chyba Lukasa uspokoić. Ja w odruchu udzielającego się stanu napięcia też zaczęłam przeglądać pianki. Ostatecznie uznałam, że mnie nic tam nie zaatakowało a jak ta się stanie to najwyżej wtedy wrócę na pokład po piankę, Lukas natomiast opuszczał pokład ubrany cienki skafanderek – nie była to pianka, tylko takie cieńsze trochę coś osłania ludzika przed parzydełkami. Drugie podejście wodowania udało się już w pełni i zaczęliśmy płynąć w kierunku brzegu. Ponieważ nasza łódka zacumowana została z dala od rafy do przepłynięcia mieliśmy kawałek. Płynęliśmy, płynęliśmy, a ja nie mogąc się doczekać co jakieś kilka metrów zanurzałam głowę żeby sprawdzić czy przypadkiem czegoś już nie widać. I tak kilka raz bez efektów. Za którąś próba zanurzyłam głowę i to co zobaczyłam spowodowało podwodny okrzyk „Ale tu pięknie !” tym samym nabrałam wody w usta i musiałam wynurzyć głowę :) Widok, który się roztaczał pod nami jest nie do opisania, ani nie dopowiedzenia. Czegoś tak niesamowitego nie widziałam nigdy w życiu. Nie bez powodu jest to jeden z cudów świata. Jest to najpiękniejszy żywy podwodny ogród jaki możecie sobie wyobrazić. Z mnóstwem kolorowych żyjątek, o niesamowitych kształtach dodajcie do tego całe ławice kolorowych malutkich rybek przepływających między rękami, nogami od dołu, góry – z każdej strony tak naprawdę - plus jeszcze kilka naprawdę dużych ryb, których można się wystraszyć odrobinę!








Zdjęcia które widzicie, nie oddają tego jak rafa wygląda naprawdę. Jest to jedna z rzeczy, które trzeba zobaczyć, żeby się zakochać. Ja od tamtej pory wiem, że chce więcej i więcej ! Pływaliśmy tak dobre 50 minut, do momentu kiedy nasze organizmy już nie dały rady. Wyszliśmy na brzeg wyziębieni, z przesolonym organizmem, ale szczęśliwi jak nigdy dotąd.



















Cały nasz ponton wracający na łódkę tak samo szczękał zębami uśmiechając się jednocześnie. Nasi kochani organizatorzy przygotowali już dla nas gorąco kawkę i herbatkę na pokładzie. Jeszcze tylko 1,5 godziny z powrotem i kończyła się nasze przygoda z tymi niesamowitymi wyspami. Na tą chwilę wyspy Whitsunday stanowią dla nas raj na Ziemi, zarówno ten na lądzie jak i ten podwodny.








Przy blasku zachodzącego słońca dotarliśmy do przystani, a chwile później do naszego miejsca startowego, czyli 4,5 gwiazdkowej żaby.











Tam szybko zarezerwowaliśmy sobie nocleg w Townsville na dziś wieczór. Idiotycznej miny recepcjonistki nie zapomnę długo, kiedy przez 15 minut jej mówiliśmy, że ten nocleg to na dziś ! Mimo, iż czekał na krótki odcinek, o tym, żeby tak go zaplanować pomyśleliśmy wcześniej, to mogę śmiało powiedzieć, że był to najtrudniejszy odcinek jaki mięliśmy do przejechania. Po całym dniu na łódce i wszystkich atrakcjach te prawie 300 km były niesamowitym wyzwaniem. Recepcja w Townsville była - na całe szczęście - całodobowa co niezmiernie nas ucieszyło, bo po raz pierwszy nie musieliśmy nikogo budzić naszym przyjazdem. Na tym polu też po raz pierwszy spotkaliśmy miejsce specjalnie wydzielone dla namiotów, no i nie byliśmy jednymi posiadaczami domu z materiału. Jeszcze tylko codzienny rytuał: rozbić namiot, nadmuchać materac, rozłożyć śpiworki i padliśmy ! To był dzień pełen wrażeń, wiec zasnęliśmy jak zabici przy dźwięku deszczu obijającego się o tropik namiotu. Dodam tylko, że deszcz stukający o tropik jest jedną z moich ulubionych melodii przed zaśnięciem – jak się później okaże to tez zostanie poddane weryfikacji podczas tych wakacji...

4 komentarze:

Kasia pisze...

Im więcej oglądam zdjątek z Waszej wyprawy i czytam relacji to tym częściej Sobie myślę że nie przedłużam umowy w pracy, pakuję się i do Was przylatuje :))

Moniś pisze...

Kasiu, niezmiernie się cieszymy ! i tym samym nasz cel przewodni został osiągnięty :)

Marek pisze...

Super wycieczka! Pozazdroscic! Tylko o co chodzi z tymi piecioma wyspami? Tyle odwiedziliscie?

Moniś pisze...

Marku, dookoła tych 5 wysp pływaliśmy, i te udało nam sie zobaczyć.