poniedziałek, 27 sierpnia 2007

Dzień 5, czyli uśmiech krokodyla :)

Deszczyk, który nas wczoraj usypiał do snu był łaskaw do rana przestać padać, co znacznie nam ułatwiło składanie i tak mokrego namiotu. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy w drogę. I im dalej jechaliśmy na północ tym robiło się cieplej i bardziej deszczowo. Kapryśna pogoda pokazała nam swoje oblicze. Deszczyk pojawiał się i znikał a my mknęliśmy wśród plantacji mango i bananów.









I tak zamknęliśmy do uroczego miasteczka Ingham, gdzie spotkaliśmy niesamowity punkt informacyjny, można tam było posłuchać odgłosów nocnych zwierząt, wziąć udział w wyścigu między drapieżnym ptakiem a myszką i oczywiście zasięgnąć informacji:) Był to na pewno jeden z tych punktów informacyjnych, których każdy znajdzie cos interesującego dla siebie, a i dzieci nie będą tam się nudziły.

Następnym przystankiem na naszej trasie okazał się być Murdering Point. Nazwa sama w sobie nas zaciekawiła nie wspominając już o tym, że tam właśnie mieściła się winnica produkująca wina z owoców tropikalnych.

Przyszedł czas na degustacje pysznych owocowych win, o zupełnie niespotykanych smakach. Po spróbowaniu kilku z nich, zdecydowaliśmy się 2 wynieść ze sobą, zdecydowanymi faworytami zostały wina z mango i marakui. Mniam ..:) Przy okazji poznaliśmy też smutną historię nazwy tego miejsca. W 1878 roku niedaleko miejscowości Cardwell zahaczając o rafę rozbił się statek. Ratujący się z niego żeglarze dotarli na plaże i rozbili tam obóz na noc. Niestety nie było im dane tej nocy przespać, gdyż gdy ci tylko zasnęli napadał na nich grupa miejscowych aborygenów, którzy zabili całą załogę a jej ciała częściowo zjedli. Kilka tygodni później rozpoczęły się poszukiwania resztek statku i rozbitków, wszystkie ślady prowadziły do wioski aborygenów. Aby uczcić pamięć zamordowanych żeglarzy tą maleńką miejscowość postanowiono nazwać Murdering Point. Kilka dni później okaże się, że wina z tej winiarni mają nie tylko znaczącą nazwę czy smak…

Ruszyliśmy dalej. Jeszcze tylko jeden przystanek i będziemy u celu naszej wyprawy. Dziś mięliśmy dotrzeć do Cairns, co dla nas oznaczało, że czas naszych wakacji zbliża się powoli do końca.



Kilka kilometrów za Cardwell wyszliśmy na spotkanie krokodylom. Udało nam się trafić na popołudniowe karmienie tych milusińskich. Farma, na która trafiliśmy jest jak najbardziej działającą farmą, a nie rodzajem zoo. Dzięki temu można zobaczyć jak się hoduje krokodyle od malutkich kroczków po wielkie kroki ! Obrońców zwierząt profilaktycznie nie zachęcam do odwiedzin tego miejsca, farma zajmuje się produkcją mięsa i skór krokodyli… Nasza wycieczka trochę się opóźniała, czekaliśmy jeszcze na autokar pełen Brytyjczyków. W tym czasie mięliśmy chwilę na zwiedzenie terenu wokół, gdzie w klatkach zamknięte mieszkały śliczne papugi, zupełnie takie same jakie każdego dnia widujemy na drodze. Tym osobnikom jak widać się nie bardzo udało i trafiły w niewole…Niektóre z nich wołały przechadzających się turystów aby uścisnąć im dłoń.





Kiedy już wszyscy się zebraliśmy przyszedł czas na wycieczkę po farmie i karmienie. Na farmie nie wszystkie osobniki są hodowlane niektóre służą tylko za osobniki pokazowe. Dzięki temu można tam zobaczyć przedstawicieli wszystkich krokodylich rodzin. Były te olbrzymie i zupełnie malutkie, te słodko i słono – wodne, pożerające ludzi i te zupełnie nie groźne. Dla znudzonych krokusiami i ich przemiłą naturą, wokół skakały sobie ochoczo kangury. Na koniec jeszcze tylko sesja z malutkim krokodylkiem i porcja szaszłyka z mięsa gada.

I taka mała dygresja, cała wycieczka byłaby chyba znacznie lepiej zapamiętana przez cała naszą grupę gdyby nie osobą „prowadzącego”, czyli w tym wypadku również właściciela farmy. Żarty, które obrażają wszystkie narodowości, które biorą udział w wycieczce, były wyjątkowo nie wyszukane, i bardzo nie śmieszne. Właśnie przez owego właściciela pozostał jakiś niesmak co do tego miejsca. Poza tym, polubiliśmy te miłe stworzonka…. Ha ha, żartowałam, ja boje się ich nawet bardziej, od kiedy widziałam ich uśmiechnięte pyszczki z bliska i słyszałam bardzo charakterystyczny plask zamykającej się paszczy…








Do Cairns dojechaliśmy przed zmierzchem, co uznaliśmy oboje za nie lada sukces. Nasze pole położone było na zboczu jednej z gór porośniętej niesamowitym lasem tropikalnym, otaczających miasto, a co to oznaczało dla nas ? Niesamowite widoki podczas wjeżdżania na górę, plus oczywiście tropikalny deszczyk na samym polu :)

To pole jak każde napotkane wcześniej miało swoje cechy charakterystyczne. Jedną z nich było niesamowite zaludnienie tego miejsca, przyczepa stała tu na przyczepie, ponownie byliśmy jedynym namiotem w okolicy i przeżyliśmy tu kolejny szok jeśli chodzi o wakacje z przyczepą w wydaniu Australijskim – nasza pierwsza antena satelitarna wbita przed przyczepą….

Dziś do snu układał nas pomruk tropikalnego lasu, kropelki deszczu i słyszane raz na jakiś czas parskanie koników…

2 komentarze:

Kasia pisze...

Następne zwierzątko do kolekcji ulebieńców domowych:) Luk, a czemu nic o tym jak to mięsko Ci smakowało?

Lukas pisze...

bo to miesko moze i bylo z krokodyla a moze bylo z kurczaka - jedno jest pewne bylo na pewno 1000 razy odgrzewane - wiec jakiekolwiek walory smakowe stracilo juz dawno.... no ale jak tu nie sprobowac kawalka krokodyla w takim miejscu jak to :)