Wybraliśmy się do Sydney. Łukasz ponieważ miał szkolenie a ja jakoś tak trochę na doczepkę :) to znaczy zwiedzanie :)
Samolot Lukasa wylatywał o jakiejś szalonej godzinie więc był on zmuszony wstać o 3:30 rano, co trochę zaskoczyło śpiące na naszym dachu oposy i 2 z nich rozpoczęły poranną walkę o miejsce na dachu, wydając przy tym tak agresywne dźwięki że nawet my się wystraszyliśmy.
Ja leciałam do Sydney trochę później czyli o 12 w południe.
Przed naszą wycieczką słyszeliśmy wiele na temat tego miasta, wiele opinii niezbyt pochlebnych kilka dobrych, postanowiliśmy sami sprawdzić co w trawie piszczy.
Dla mnie podróż do Sydney wiązała się z jeszcze jedną niespodzianką, były to widoki jakie było mi dane widzieć pierwszy raz w życiu, z okien samolotu podziwiałam ocean, miasto – muszę przyznać że dech zapiera w piersiach. A że lądowanie odbywa się od strony wody, i ma się trochę wrażanie że pilot nie trafi w pas startowy, to takie obrazki dają ci poczucie że nawet jak spadniesz to w najpiękniejszym miejscu na ziemi.
Lot z Brisbane do Sydney trwa ok. 1godz 30 minut, tyle że w tamtą stronę leci się 2,30 a wraca 30 minut :) to czary to przez zmianę czasu. Sydney leżące w Nowej Południowej Wali ma czas o godzinę do przodu.
Już na lotnisku udało mi się znaleźć książeczkę „what’s on in Sydney” w której to poza opisem wielu atrakcji turystycznych znajdują się kupony rabatowe dające od 10 do 50% zniżki na wstępny do różnych miejsc – bardzo miła niespodzianka dla turystów ( dla mnie trochę mniejsza niespodzianka, bo ja po prostu szukałam tych książeczek, informację o ich istnieniu poznałam już wcześniej od Kasi).
Kupiłam bilet na pociąg do centrum i w drogę. Pociagi w Sydney są dla odmiany dwupoziomowe i jakieś takie ...brudne. Chcąc poczuć klimat miasta, nie dojechałam pociągiem do portu, tylko wysiadałam na Central Station i dalej udałam się na własnych nogach. Pierwsza rzecz która mnie uderzyła po wyjściu z podziemia, to zadziwiające podobieństwo do ... Hong Kongu – bardzo dużo Chińczyków i bardzo wysokie budynki, umieszczone na bardzo małym obszarze. No ale, ale nie będę narzekać idę dalej, trzeba dotrzeć do portu i zobaczyć operę.
Dotarłam do portu , zobaczyłam operę. Tak mogłabym skończyć ale... jeśli chodzi o port jest rzeczywiście duży, a do tego bardzo jasno opisany, gdzie z którego miejsca można dopłynąć. Stąd też rozciąga się wspaniały widok na Harbour Bridge czyli najbardziej słynny most w Sydney, dodam że jedne z nielicznych tutaj. To również było zaskoczeniem w tak dużym mieście tak mało mostów ! Most który jest atrakcją samą w sobie dodatkowo jeszcze otworzył dla turystów swoje przęsła i teraz za jedyne 110 AUD można przejść się po moście, w sensie górą, i podziwiać miasto z wysokości. My nie skorzystaliśmy jakoś nie mięliśmy wolnych 220 AUD i 3 godzin, ale dla spostrzegawczych na zdjęciach mostu można znaleźć ludziki idące na górę.
Udałam się zatem na oglądanie opery, która jest obiektem posiadającym chyba najwięcej zdjęć na świecie, nie wiem czy znacie kogoś kto choć raz nie widział zdjęcia opery w Sydney. Jest więc wizytówką tego miasta. I chyba właśnie to stało się powodem mojego rozczarowania, spodziewałam się „okrętu” to znaczy że padnę tam z wrażania, a wcale tak nie było. Opera jest oczywiście ciekawym budynkiem architektonicznie, położonym dodatkowo w pięknym miejscu z widokiem na cały port, ale czego tu zabrakło, nie wiem atmosfery tego miejsca może, najlepiej będzie jak sami przyjedziecie i ocenicie, ja nie potrafię być obiektywna. Zdjęcia oczywiście w załączeniu.Tego dnia, bo nie dodałam jeszcze że w Sydney spędziliśmy 2 dni, udało się nam jeszcze przejść Królewskimi Ogrodami Botanicznymi, tym razem spacer już odbywał się we 2. Ja po tym jak już widziałam klika ogrodów botanicznych w Brisbane jakoś podeszłam do nich całkiem spokojnie, ale nadal podziwiam i szanuje Australijczyków za taką ilość zieleni w mieście.
Wspólnie z Lukiem udaliśmy się na wierzę widokową – Sydney Tower – najwyższy obiekt w tym mieście z którego roztacza się widok na panoramę całego Sydney.
Udało się nam dotrzeć tam w czasie zachodu słońca. To był mój pierwszy zachód słońca w Australii. Nawet nie wiecie jak cieszy widok zachodzącego słońca kiedy nie ma się go na co dzień. Różnica miedzy polskimi zachodami a tym polegała tylko na tym ze słonce tutaj zaszło w ciągu 3 minut – był to zatem również najszybszy zachód słońca jaki widziałam :) ale i tak pięknie !
W ramach biletu na wierze otrzymaliśmy również wstęp do kina OzTrek – miała być to trójwymiarowa podróż po całej Australii, wiec grzecznie poczekaliśmy 25 minut. Większej niespodzianki nie mogli nam sprawić, jeśli ktoś kupiłby na to bilety a nie dostał za darmo, chyba skoczyłby z tej wierzy. Kicz nad kicze, tandeta taka że ho ho, i do tego ruchome fotele które ruszały się w momentach zupełnie nie odpowiednich – po prostu szkoda gadać!
Nadszedł czas na szybka kolacje i udanie się do hotelu. Jeśli ktoś myśli że w Sydney łatwo znaleźć coś do jedzenia o 20 to się myli, my przemierzyliśmy pół miasta i w końcu trafiliśmy na otwarty bar gdzie cudem dostaliśmy jakieś kanapki. Do hotelu dotarliśmy padnięci.
Następny poranek przywitał nas dość szybką pobudką – Lukas nastawił budzi, ale nie przestawił czas :) wiec biegusiem on na szkolenie a ja w miasto!
Swoje pierwsze kroki skierowałam do ...Sydney Wildlife World czyli takie zoo w środku miasta tyle że całe pod dachem. Z uwagi na wczesną porę byłam jedną z niewielu zwiedzających. Kolejne sale przedstawiały: motyle, węże, jaszczurki, krokodyle, pająki i inne świństwa które tu można spotkać a kiedy z głośników rozległo się „nie wiem czy wiecie że Australia jest kontynentem gdzie żyje najwięcej mrówek na świecie” to już normalnie chciałam wychodzić :) dalej była cudna sala dostosowana do oglądania zwierząt nocnych, przygaszone światła, i olbrzymi nocny świat: szczury workowate, maleńkie
myszki, gekony, zwierzęta których nazw nie pamiętam i oczywiście moje ukochane oposy ! tam mogłam je spokojnie podglądać, jeśli nie widzieliście jeszcze oposa który próbując zjeść liść ze zwisającej gałęzi wisi zaczepiony tylko na ogonie to znaczy że ciągle mało widzieliście!
Potem jeszcze duży wybieg dla wallaby – taka mniejsza odmiana kangura, bardzo miłe zwierzątka o rozkosznych pyszczkach. Na koniec czekała na mnie niespodzianka w formie koali, tym razem spotkałam koale który był łaskaw się poruszać, ba nawet zmienił drzewo na którym siedział – myślę że potem poszedł spać na tydzień :) jeszcze tylko pokaz sztuczek papug i koniec wizyty w zoo.
Po wyjściu z zoo zauważyłam przejeżdżający nad moją głową pociąg, taki na jedne szynie, wiec nie wiele myślą poszłam szukać stacji. Pociąg ten zwany Motorail daje możliwość zwiedzenia miasta w szybki sposób a do tego z góry, całkiem przyjemne wrażanie szczególnie odcinka nad portem, dalej trochę za blisko budynków które w znaczy sposób utrudniały mi oglądanie.
Wczytując się w mój przewodnik, i odhaczając kolejne zawiedzone punkty, następnym na liście miał być The Rocks. Tak jakoś chyba nie do końca doczytałam w przewodniku o co chodzi z tym The Rocks, ale twardo próbowałam to coś znaleźć. Po drodze zawędrowałam na piękne wzgórze obserwacyjne – widok bardzo ładny. Już prawie dałam sobie spokój z The Rocks i szukałam punktu informacyjnego aż tu nagle wyrosła przede mną siatka a przed nią grupa Chińczyków wpatrzonych w to cudo. Wiec ja dalej do siatki i tez się gapie, a tam....cos jakby stare mury domów, ale takie z poziomu piwnicy , wysokości jakieś 30 cm. Ale jak się potem okazało nie to , na szczęście, było główną atrakcją. The Rocks to po prostu najstarsza dzielnica miasta, z galeriami , kamienicami. Udało mi się w końcu dotrzeć do punktu informacyjnego, to był największy i najlepiej „zaopatrzony” punkt informacyjny jaki widziałam w życiu, mnóstwo map, przewodników po okolicznych atrakcjach, kuponów rabatowych , bardzo miło mnie to zaskoczyło. Zabrałam wiec makulaturę i pobiegłam spotkać się z Lukasem.
Kolejnym punktem w naszej wycieczce stał się Oceanworld Manly. Manly jest na innym krańcu miasta a nam dało to możliwość przepłynięcia się jednym z promów. Widoki z rzeki są śliczne, przepiękna panorama, cudny kolor wody po prostu bajka. Dotarliśmy do oceanarium i okazało się ono być mniejszym niż się spodziewaliśmy, szczególnie że wszystkie reklamy mówił o tym że można tam nurkować wśród rekinów i w ogóle, spodziewaliśmy się czegoś innego. A tam kilka akwariów z rybkami, tunel wodny - nad nami rekiny, płaszczki, wielkie żółwie – i to w sumie tyle.
Na Manly zjedliśmy też obiadek tym razem kuchnia serwowała mule i tuńczyka :)
Potem już prom na drugą stronę czyli z powrotem do Circular Quay – czyli portu z którego odpływają promy. Dalej już tylko za zakupy :) a tak na prawdę poszliśmy poszukać Gmachu Królowej Wiktorii chyba największego centrum handlowego w Sydney. Tak dobiegł końca nasz pobyt w Sydney myśl którą chcielibyśmy podsumować te 2 i to miasto. Jest to super miejsce do zwiedzania tak na dzień, dwa, ale na pewno nie do życia. Tu żyje się szybko, każdy gdzieś pędzi w pogoni za pieniądzem, nie czuje się tego słynnego „australijskiego luzu”. Dla mnie osobiście jedna rzecz, no może dwie były „lepsze” niż w Brisbane, po pierwsze niższa wilgotność w której mi osobiście lepiej się żyje ( ale może po prostu jeszcze nie przywykłam do tutejszej wilgotności), a po drugie 70 miejskich plaż, coś czego u nas nie ma, bo żyjemy troszkę dalej od oceanu. Ale mimo tych 2 plusów nie zamieniłam bym Brisbane na Sydney !
3 komentarze:
to znaczy tak:
Wielkie WOW, Ladne miasto, przynajmniej na zdjeciach :) szkoda ze opera, staje sie malo ciekawym zaskoczeniem. Ja tak jak Monis spodziewalem sie czegos ... wiecej, ale i tak jest to obiekt do zobaczenia, gdu chociaz przejazdem bede w sydney :)
Z drugiej strony spodziewalem sie ze Syd bedzie wielkich "molochem" zwyklym miastem pogoni za pieniedzmi ... Brisbane jednak jest uroczym i wyluzowanym miejscem i chyba latwiejszym do aklimatyzacji w nowym swiecie.
Po tym jak Monis na blogu przyzwyczaila mnie (nas) do samych zachwycajacych miejsc, Syd nie zrobilo na mnie az takiego wrazenia, ale i tak je odwiedzimy !!
coz, czekamy na dalsze dzieje Luka i Moni. Kochani trzymajcie sie i pamietajcie ze w kazdej chwili jestesmy z wami :)))))))
aby zakochac sie w Sydney potrzeba zatrzymac sie tu na dluzej niz 2 dni..
wlasnie wrocilam z kolejego juz pobytu w Sydney, i ciagle nie zdalo mnie ono zauroczyc, moze wynika to z prostego faktu ze nie jestem fanem wielkich miast, szarych , dosc smutnych i bardzo anonimowych.
Prześlij komentarz